poniedziałek, 4 lutego 2013

Kamerun, grudzień 2011



Kochani,

Pozdrowienia z Kamerunu. Coś tu Wam prześlę na początek, choć opisy będą w odcinkach. Jesteśmy już z naszymi siostrami w Baffusam, ale żeby tu dotrzeć...
Podróż z Owerri do Yamoyo to właściwie relaksująca wycieczka - wygodny, klimatyzowany samochód i stosunkowo dobra droga. Miejsce noclegu też mi znane i oswojone. W tej klaretyńskiej parafii mieszka dziewczyna, która przygotowuje się do wstąpienia do naszego zgromadzenia. Zostało jej 2 lata studiów i tzw. Juth service. Biedaczka czeka do stycznia na wznowienie wykładów,  bo uniwersytet  zamknięto po wrześniowej rozrubie. Studenci protestowali przeciw podwyższeniu czesnego i jak to zwykle bywa w podobnych przypadkach, podpalili samochody i zniszczyli budynki, więc ci, co mieszkają w internacie, nie mieli dokąd się wprowadzić. To się nazywa "strajk". Ponieważ trudno wskazać winnych, wszyscy studenci musieli zapłacić składkę za zniszczenia i czekają na naprawienie szkód.
Rano ruszamy ku granicy. Droga gorsza, ale da się przeżyć. Zostawiamy samochód po stronie kameruńskiej i kontynuujemy tzw. taksówką. No i ta podróż z całą pewnością zapisze się w mojej pamięci na zawsze. Odcinek od granicy do pierwszego osiedla jest kompletnie zaniedbany i przejezdny jedynie w porze suchej. Okazało się, że został otwarty zaledwie tydzień przed naszą podrożą. Czasem przebycie go zajmuje tydzień (czego doświadczył jadący z nami klaretyn, który przed laty pracował w Kamerunie), a w skrajnych przypadkach miesiąc. Głębokie doły, w które teraz z całą ufnością w Bożą Opatrzność wjeżdżaliśmy samochodem, po deszczu wypełniają się błotem. Wtedy podróżujący spokojnie rozbijają swój obóz na poboczu i śpią tam kilka dni aż wyschnie. Ludzie z pobliskich wiosek donoszą jedzenie i ustawiają regularny targ w lesie. Ponieważ i na naszej trasie ktoś złapał gumę i mieliśmy postój spowodowany solidarną pomocą w wymianie koła i zakopywaniu nieprzejezdnego odcinka, mogłam bliżej przyjrzeć się otoczeniu, w którym kilkudniowe obozowiska mają miejsce....
Busz, las tropikalny, dżungla- chyba wszystkie te określenia pasują. Bardzo wysoka, gęsta roślinność, liany zwisają wzdłuż drogi, którą maszerują dość duże mrówki tworząc na piasku misterną siatkę. Nie należy tam stawiać nogi! Warto też dobrze się ubrać, bo oprócz zwykłych komarów przenoszących jedynie malarię, można być ukąszonym przez muchę tse-tse, zapaść na śpiączkę afrykańską i już się nie obudzić. No i hit programu – z dżungli dochodzą odgłosy niedwuznacznie sugerujące bliskość... małp. No, takich atrakcji nie miałam w gęsto zaludnionym Ibolandzie.

Za pierwszym miastem nowoczesna, asfaltowa droga z dobrym drenażem wodnym i znakami drogowymi, a potem wjeżdżamy w strefę budowy. Szosa wiedzie przez teren górzysty, pełna zakrętów, serpentyn i oferująca przepiękne widoki. 
  
Zbocza pokryte tropikalną roślinnością – ogromne palmy, eukaliptusy i mnóstwo innych, o nazwach mi nieznanych. Co za piękno!
Zatrzymujemy się czasami, bo pracują koparki wybierające ziemię ze zboczy i w ten sposób poszerzające drogę. Patrzymy, jak osuwają się całe piaszczyste ściany. Tam, gdzie są skały, używa się dynamitu (to wiem tylko z opowieści). A kto buduje tę piękną i dobrze zaplanowaną drogę? Chińczycy! Wśród kameruńskich robotników widzimy pojedynczych, żółtych osobników w charakterystycznych trójkątnych kapeluszach. Gdziekolwiek są, ciągle się ruszają, sprawnie kierując koparkami lub organizując grupę robotników. Ich mrówcza praca kontrastuje z obrazkami widzianymi zwykle w Nigerii – jeden pracuje, a pięciu się przygląda. Ponoć jest to komercyjna wymiana. My budujemy wam drogę, wy nam otwieracie rynki zbytu dla naszych produktów. W Kongo też są.
Wieczorem docieramy do Bamenda, miasta w pobliżu którego pracują klaretyni. Wspinamy się znowu na jakiś szczyt i wreszcie dojeżdżamy do parafii. Prawdziwy ziąb i poranna mgła, jak to w górach. Wzięłam sweter, ale niestety nie wzięłam polaru. Na szczęście skarpetki „na wszelki wypadek”. No, nie dziwię się, że w Kamerunie jest tylu polskich misjonarzy. Klimat sprzyja Europejczykom. Na targu widzimy mnóstwo pomidorów, ziemniaków i kapusty – dobrze rosną tam, gdzie jest chłodniej. Dostałam gruby koc, ale go jeszcze złożyłam na pół i nakryta na głowę przetrwałam pierwszą „zimową” noc.
W Bamenda, a ściśle, na jej przedmieściach, świętowaliśmy 25 lat klaretyńskiej misji w anglojęzycznej części Kamerunu.  Przygotowania zakłócił drobny, ale bolesny dla organizatorów incydent – uciekła krowa kupiona na świąteczny obiad. Chyba wyczuła, że zbliża się śmierć, zerwała sznurek i... tyle ją widziano. 
Po uroczystej mszy pełnej śpiewów i okolicznościowych przemówień oraz małym co nieco opuszczamy anglojęzyczną część Kamerunu i kierujemy się do miasta, gdzie mieszkają nasze siostry – Baffusam. W samochodzie 4 klaretynów i 3 klaretynki (upakowani jak zwykle jak śledzie w puszce), a na pace postulantka, kleryk, nasze bagaże, worki z ziemniakami, kapustą, marchew, włoszczyzna, pomidory... z podziału darów ofiarowanych w Kościele. 
Postulantka jest trochę nasza – kameruńska dziewczyna, którą spotkałyśmy w Nigerii, gdzie studiowała, a teraz odbywa swoją formację w Baffusam. W ciągu 6 miesięcy opanowała francuski na tyle, że chodzi już na wykłady w tzw. „interpostulancy”, gdzie ma liturgikę, sakramenty, historię Kościoła, podstawy życia konsekrowanego, itd. Dobrze się zaadaptowała.
Właśnie przenosimy się do strefy francuskojęzycznej i to oczywiście stwarza pewien problem komunikacyjny. Rozmawiamy jakąś dziwną mieszanką. Mój francuski, to czasy szkoły średniej, a więc ździebko dawno... Pole odpowiedzialne za języki w korze mózgowej zostało gwałtownie poruszone dużą liczbą gęstych bodźców. Słyszane słowa francuskie, usilnie wydobywane hiszpańskie i narzucające się angielskie spowodowały tam rodzaj elektrycznych wyładowań z następującym po chwili bul, bul, bul – gotowanie z przegrzania. Tylko język ojczysty jakoś kompletnie skapitulował i uznał, że i tak nie ma szans w tym otoczeniu. Z biegiem dni poprawia się bierny francuski i czynny hiszpański. Ale o zgrozo! Są słowa, których nie mogę przypomnieć sobie po hiszpańsku, a bardzo dobrze pamiętam w... ibo! I po co ta cała wieża Babel? Czyż życie nie było łatwiejsze przedtem?

 Chałupka naszych sióstr niczego sobie. Wybudowana jako hotel dla studentek, z powodu zmiany sytuacji (nie ma zapotrzebowania), teraz jest domem wspólnoty. Drobiazgi w postaci stałej elektryczności i wody (zarówno zimnej, jak i ciepłej!) czynią życie znacznie przyjemniejszym. A na podwórku kury, kilka koziołków (niektóre malutkie), psy wypuszczane tylko na noc. No i ogród z kukurydzą, plantains, warzywami, itp.


Trochę cieplej niż w Bamenda, ale... na mszę o 5.45 rano maszerowałam owinięta w koc. Na moje wyczucie zgaduję, że było 10-12 stopni. Cóż, grudzień, a więc zima.
W otoczeniu parafii znajdują się salki katechetyczne – 2 długie, parterowe budynki, w których aktualnie uczy się około 600 osób. Katechezy odbywają się w każdą niedzielę 7 – 8.30 i obejmują przygotowanie do chrztu, komunii i bierzmowania. Cały program to 3 lata. Jestem pod wrażeniem, bo w Owerri, w szkole klaretynów takie przygotowanie trwa... 3 miesiące. To mi dało do myślenia, jaki poziom wiedzy o życiu chrześcijańskim mają nasze dzieci i młodzież, w tym – kandydatki do zakonu.
Katechumeni to głównie dzieci i młodzież.
Rodzice i dziadkowie trwają w większości przy swoich tradycyjnych wierzeniach i kultywują stare zwyczaje. Np. zmarłemu odcina się głowę, grzebie resztę, a czaszkę stawia w „domu czaszek” w siedzibie lokalnego króla. Poza tym prawdziwy wyznawca nie używa środków lokomocji. Wystarczy mocno się skoncentrować i już przenosimy się do celu podróży. Wyraziłam pragnienie zastosowania tego sposobu podczas mojego kolejnego przyjazdu do Polski, ale Angelika stwierdziła, że nie mam szans, bo potrzebna jest wiara, której ja nie posiadam. W Baffusam katolicy stanowią 20%. Jest sporo muzułmanów, a większość stanowią wyznawcy religii animistycznych. A więc to teren pierwszej ewangelizacji. Ile jeszcze takich miejsc, gdzie chrześcijaństwo dopiero stawia swoje pierwsze kroki?
Jesteśmy w Baffusam u naszych sióstr. A cóż one tam robią? W parafii prowadzą kilka grup katechumenów, udzielają komunii świętej. W tygodniu Ernestine uczy w szkole dla nauczycieli, a Kathy francuskiego w szkole średniej. Marie Claire prowadzi dom i szuka pracy jako pielęgniarka, ale dotychczas napotykała trudności. Nie ma zatrudnienia dla cudzoziemców. Wszystkie siostry są Kongijkami. Wspólnota działa siódmy rok.
 Podoba mi się wspólnotowa modlitwa, a zwłaszcza gra na bongosie (rodzaj bębna), której Kathy zdaje się być wirtuozem. Nie wiedziałam, że z bębna można wydobyć całą gamę. Podczas, gdy jedna ręka uderza w membranę, druga naciska w pewnych miejscach na obrzeżach powodując zmianę wysokości dźwięków. I to wszystko w bardzo szybkim tempie! Ponieważ i tak nie włączam się w śpiew w języku lingala (za mało dni tu jestem, żeby się zabierać za jego naukę), całą moją uwagę kieruję na palce Kathi – widok ten mnie hipnotyzuje.
Z nowo poznanych potraw wymienię fu fu z kukurydzy i nową zupę – dziama-dziama. Włączyłam do jadłospisu. U braci klaretynów jadłyśmy nawet coś w rodzaju bigosu. No i luksus strefy francuskojęzycznej – co rano chrupiące bagietki.
Klaretyni, Kongijczycy, mają swoją wspólnotę na wsi, niedaleko Baffusam. Misja diecezjalna, mały kościół parafialny. Bardzo przyjemne otoczenie, problem polega na tym, że ludzie raczej nie są zainteresowani. Kontynuują swoje pogańskie życie i spokojnie uprawiają maniok, gdy garstka wybrańców uczestniczy w niedzielnej mszy świętej. Dom buduje dla nich lokalna społeczność. Używają czegoś w rodzaju cegieł zrobionych z wysuszonej ziemi. Nazwałabym to lepianką i chyba nie wytrzyma wielu lat. Ale może się mylę?
Wreszcie nadchodzi długo oczekiwany moment świętowania 25 lat ślubów zakonnych Ernestine i Marie Claire. Zdjęcia – zwiastuny już widzieliście. 
Tańce i śpiewy w strojach tradycyjnych, ale największe wrażenie zrobiła na mnie grupa panów ze strzelbami. 
 Tanecznym krokiem podeszli do bocznego okna, postrzelali na zewnątrz i pomaszerowali ku drugiej bocznej ścianie. Tu powtórka i dalej pląsy. W środku facet z widłami. Co to ma znaczyć? Ano, podczas radosnych celebracji się strzela, więc biskup pozwolił wprowadzić ten element do liturgii. Mnie się osobiście podobało.
Tak, można by jeszcze snuć długo. Ale przecież szczegóły kulinarne przyjęcia już by was znudziły. Czas wracać do Owerri. A tu – życie idzie dalej.
Wszystkiego Dobrego w Nowym Roku.
Ania

20. listopada 2011



Kochani, 
Pozdrawiam w gorący klimatycznie i tanecznie dzień Chrystusa Króla. Procesje, wybuchy petrad, śpiewy i tańce – to specyfika dzisiejszej uroczystości. Czas biegnie szybko, trudno uwierzyć, że adwent u progu... A wraz z nowym rokiem liturgicznym, wprowadza się nowe angielskie tłumaczenie mszału – wierniejsze łacińskiemu oryginałowi. Np. na „The Lord be with you” (Pan z wami) odpowiadało się „And also with you” (I z tobą) a teraz będzie „And with your Spirit”, czyli to, co polsku mamy już od dawna. Ludzie się pewnie długo będą mylić, zanim się przyzwyczają.
Już do Was chciałam napisać, bo długo się zeszło od ostatniego listu. A i czasem myślę, co tam u Was słychać.
Pozdrawiam serdecznie,
Ania.

29. października 2011



Kochani,
Szkoła w naszej wsi Mbutu nagle nie jest w stanie pomieścić dzieci. Zrobiło się ich po 200 w jednej klasie i wyobrażam sobie, że niczym w pozytywistycznych nowelach siedzą na podłodze, oknach i gdzie popadnie z wyjątkiem zapiecka, bo klimat nie ten. I zaczynają, jak wtedy: Aaaa, Beee, Ceee.... Powód? Nowy samorząd stanu obiecał i realizuje bezpłatne szkolnictwo. Zapłaci szkole za każde dziecko, które nieprzerwanie będzie przychodziło przez miesiąc. Zjawił się więc kto żyw – dzieciaki zwykle sprzedające na ulicach, pomiędzy samochodami, wodę w torebkach za 10 naira, ale też bogatsze, których rodzice postanowili zaoszczędzić przenosząc je ze szkół prywatnych do publicznych. Nawet i w Claret Academy się przerzedziło... Oj, będzie się działo.
A na polu powołaniowym wizyta Angeliki w parafii, z której pochodzi nasza postulantka Felicja. Cóż, rejon ten jest na wpół pogański, wiedza religijna cieniutka. Większość ludzi widziała siostrę zakonną po raz pierwszy w życiu. Stąd ciekawe pytania o warunki wstąpienia do naszego zgromadzenia: „uczę się w średniej szkole, ale mam dwoje dzieci, którymi opiekują się rodzice”, „czy ktoś, kto był drugą żoną, ale coś nie wyszło, może wstąpić?”, „Czy można wstąpić z chłopakiem, bo on chce być księdzem?”, „czy osoby wychowujące dzieci się kwalifikują, bo też chcą służyć Panu Bogu?”. No cóż, trzeba będzie nieść kaganek oświaty.
No, a poza tym wszystko po staremu – lato, komary i maniok.
Pozdrawiam ciepło.
Ania

Owerri, 16. października 2011



Kochani,
Tak sobie myślałam, że czas już do was napisać, ale nie ma o czym, brak materiału na ciekawe opowieści. Aż tu nagle, po leniwej, słonecznej niedzieli, gdy ciemności egipskie jak zwykle nas ogarnęły (nie ma prądu), ktoś energicznie, alarmująco dobija się do drzwi. „Szybko, szybko, Ojciec taki a taki tam umiera, ukąsił go skorpion”. No to lecę z lampą w ręku, sznurkiem za jednym z klaretynów i Angeliką. W zasadzie chciałam skierować się do głównego wejścia, ale zawrócił mnie równie niespodziewany komunikat: „Nie tędy, tam strzelają”. Ano nic, moja adrenalina już wystarczająco wzrosła na wieść o skorpionie, więc strzelanie to jedynie dodatek.
A tak naprawdę, cóż się stało? Nie ma się czym niepokoić. Strzelał któryś ze strażników z pobliskiego domostwa (to tutaj standard, że ma się takowych), żeby zaznaczyć, że jest na posterunku, a nie należało wybiegać przed dom, bo zabłąkana kula właśnie uderzyła o dach. Skorpion, jeśli taki zwyczajny, mały, nie zabija, ale ukąszenie strasznie boli i to na długości całego naczynia limfatycznego osiągając apogeum w węzłach. Należy miejscowo wstrzyknąć adrenalinę z lignokainą i ewentualnie prometazynę czy inny stary antyhistaminik, co też uczyniłyśmy, szczęśliwie posiadając potrzebne leki. Tutaj byłam całkowicie świadoma mojej ignorancji i zdałam się na doświadczenie Angeliki nieraz mającej do czynienia z ukąszeniami węży i skorpionów. Dr Dawid telefonicznie potwierdził słuszność terapii. Ha, moi państwo, doświadczenie w tropikalnej medycynie rośnie każdego dnia. A jesteśmy w trakcie kompletowania skrzynki pierwszej pomocy, bo co i raz coś się dzieje.
Zamówiłyśmy też zestaw do odbierania porodów po tym, jak Angelika była wzywana przez jedną z mam naszych szkolnych dzieci. Jak się rodzi po raz szósty, czy siódmy, akcja może przebiegać niespodziewanie szybko. Tak właśnie stało się w pobliżu naszego ośrodka w Mbutu. Pasażerka autobusu jadącego z Aba do Owerri oświadczyła, że rodzi. Zapanowało zrozumiałe poruszenie. Autobus stanął i panowie natychmiast gdzieś się ulotnili, za to panie włączyły się do akcji. Rozłożyły wrappah (nosi się dwie warstwy jako spódnicę, więc jedną można zdjąć bez niebezpieczeństwa nagości) i... dziecko przyszło na świat na poboczu drogi. Nasza „położna” Ezinne została wezwana z nożycami, odcięła pępowinę, zabrała dziecko i łożysko. Kobieta dotarła do ośrodka później.
No to tyle, bo już późno, ale musiałam napisać o skorpionie.
Idę spać. Pozdrawiam,
Ania

Owerri, 10. września 2011

Kochani,

Ten tydzień obfitował w ciekawe dla mnie przypadki medyczne. Po pierwsze kobieta w średnim wieku z bliżej niezidentyfikowanymi owrzodzeniami na wargach sromowych od 2 miesięcy. Przyszła wreszcie, bo już nie może normalnie siadać. Cokolwiek się dzieje na narządach płciowych, zaraz wołam mądrzejszego doktora, bo w Polsce takie przypadki trafiają głównie do specjalistów, a tutaj ciągle muszę się nimi zajmować. Na początku czułam pewne opory, ale teraz już spoko – bez drgnienia powiek każę im się rozbierać. Doktor przyszedł i orzekł – syfilis, czyli kiła. Takich rzeczy, owszem, uczyli nas na studiach, ale żywych przypadków nie było, ewentualnie film video i już nie pamiętam.


Tego dnia pomyślałam, że do tutejszych warunków mogę teraz zastosować popularne określenie „syf, malaria i korniki”, jako, że te ostatnie dzielnie zżerają mi łóżko i z napięciem czekam, kiedy się zawali. Na razie nie mam pomysłu, jak je ratować. A pacjentka wysłana na badania w poniedziałek, już się nie zgłosiła...

W szpitalu w Emekuku robię za położnika (człowiek nigdy nie wie, na co mu przyjdzie) i badam kobiety ciężarne oraz po porodzie. Do gabinetu weszła bardzo wysoka i chuda pacjentka i stopniowo ustaliłam, że spodziewa się dziecka za 2 tygodnie, kaszle i ma... gruźlicę. Nawet brała leki przez 5 miesięcy, ale kiedy zaszła w ciążę, kazali jej odstawić (błąd w sztuce!) i teraz znowu wyniki plwociny są pozytywne. Nad płucami orkiestra. Tłumaczyła się brakiem pieniędzy na leczenie, ale przecież w Owerri są miejsca, gdzie jest ono bezpłatne. Kompletny brak odpowiedzialności. Mąż też nie widział dotychczas potrzeby przebadania się. Więc sieją prątki radośnie wokoło. Doczytałam się, że na szczęście dziecko ma duże szanse urodzić się zdrowe.






Jutro śluby wieczyste u klaretynów. Imprezy są tu co tydzień, pół biedy, jeśli po angielsku. Jest tu brat z USA i promuje powołanie na brata zakonnego, ale wątpię, czy znajdzie wielu adeptów. Nie ma prestiżu.

Pozdrawiam ciepło,
Ania

Owerri, 3. września 2011

Kochani,


Mam tu dla Was przygotowane parę zdjęć, ale to wyślę, jak mi połączenie internetowe pozwoli. Na razie zaostrzam apetyt. Będzie maskarada, o której pisałam ostatnio i tańce tradycyjne. A wszystko za sprawą naszego Biskupa, zapaleńca kultury Igbo, który co roku organizuje „Odenigbo” – „napisz to w Igbo”, dni promocji kultury. Igbo są bardzo otwarci i chętnie przyjęli to, co przywiózł biały człowiek.



Ubierają się po europejsku, w miastach mówią w domu po angielsku. Doszło do tego, że dzieci zaczęły tracić kontakt z językiem i zwyczajami przodków. Ludzie nie wiedzieli już, jak zapisać to, co mówią. A zapis jest prześmieszny, z dodatkowymi kropkami i ogonkami pod spodem, bo litery są łacińskie, a dźwięki i melodia nieobecne w żadnym europejskim języku. Więc trzeba było kombinować. Obejrzałyśmy wczoraj część artystyczną i muszę powiedzieć, że jeden z zespołów zaprezentował naprawdę międzynarodowy poziom. Mogą spokojnie z powodzeniem wystąpić gdziekolwiek na świecie.

Pozdrawiam
Ania

Owerri, 28. sierpnia 2011

Kochani,

Jeszcze parę linijek z zaległych notatek krajoznawczych. Jakiś czas temu dostałam smsa z tutejszej sieci „Zaczyna się ramadan. Oferta wiadomości przypominających o modlitwie – koszt 100 naira”. Pomijam już fakt, że po raz kolejny uświadamiam sobie, że żyję w kraju, gdzie 40% ludności stanowią muzułmanie. Sama idea przypominania o modlitwie 5 razy dziennie jest interesująca.


Pojechałyśmy w region Oguta Lake na śluby zakonne zaprzyjaźnionych braci. Traf chciał, że tego dnia w wiosce obywało się święto jamu. Nigdy nie wiadomo kto i gdzie obchodzi święto. Zamaskowani, przedziwnie ubrani osobnicy co i raz zatrzymywali nasz samochód wykonując dzikie okrzyki i podskoki w swoich długich spódniczkach z wielkich, odstających od bioder liściach. Widok godny sfotografowania, ale odrzuciłam tę pokusę natychmiast wiedząc, że w ogóle żaden obcy nie powinien w tym czasie znajdować się w wiosce, a już na pewno kobieta nie może zbliżać się do maskarady. Grozi pobiciem, zdewastowaniem samochodu, choć to wszystko pestka w porównaniu z klątwą, na jaką się narażamy za naruszenie tabu. Zatrzymywali więc samochód i domagali się pieniędzy. Zachowałam spokój, Angelika za każdym razem błogała o litość. I zawsze znalazł się ktoś z komentarzem „zostaw ich, to catholic people”. Czyli ewangelizacja przyniosła plony. Zapytałam, jak wygląda ich święto. Ano, wieczorem będą jeść, pić i tańczyć. Ale oczywiście tego nie da się zobaczyć.

I wizyta kondolencyjna w domu siostry zakonnej pochodzącej z Mbutu, której zmarła mama. Jeden z wujków przedstawił się jako bardzo szczęśliwy senior rodu, lat 84, 9 dzieci i 36 wnuków (ile prawnuków nie wiemy). Wszyscy pokończyli szkoły i wiodą przyzwoite życie. Oto jego bogactwo.

Pozdrawiam ciepło,
Ania

Owerri, 22. sierpnia 2011

Kochani,


Za oknem pada, jak na końcówkę sierpnia przystało i w takie dni, jak dziś w naszej dzielnicy lokalne drogi zamieniają się w małe jeziora. Wczoraj wieczorem płynęliśmy nimi samochodem....
Miasto opustoszało. Po pierwsze oczywiście są wakacje, które potrwają do połowy września, a po drugie piękniejsza połowa ludzkości spieszy na „august meetings”.



Każda kobieta powinna obowiązkowo stawić się w swojej rodzinnej wsi. Najpierw te, które mieszkają tam na stałe, przygotowują się organizacyjnie na przyjęcie przyjezdnych, potem wszystkie rozpoczynają obrady – raz w roku spotykają się na planowaniu, co chcą zrobić dla lokalnej społeczności. Zjeżdżają się z całego kraju i z zagranicy. Wieloletnia nieobecność i niewysłanie reprezentanta rodziny (z odpowiednim wkładem finansowym) oznacza wyklucznie ze wspólnoty. Znaczy, że ktoś się nie identyfikuje. Sponsorują kościół, parafię, szkoły, ośrodki zdrowia, projekty pomocy młodzieży, itp.

Skoro wszyscy, to my też wypuściłyśmy sie na małe 2-dniowe wakacje w celu, oczywiście świętowania. Imprezy są tu ciągle, głównie z tego powodu, że w każdej uczestniczą tłumy ludzi i z różnych względów powinno się być. Tym razem święcenia kapłańskie w sąsiedniej diecezji i świętowanie pierwszej profesji jedenej z sióstr, która całą swoją formację odbyła za granicą. No i akcja powołaniowa w jednej z parafii. Akcja ta zaprowadziła nas nawet do odciętej od świata stacji, położonej w głębi buszu. Szczęście, że nie odważyłyśmy się jechać tam samochodem. Droga wiodła dość stromo w dół, pokryta czerwonawą gliną osuwającą się wraz ze spływającą strugami wodą podczas ulewnych deszczy. A skoro nie samochodem, to... na motocyklu. Słyszałam, że ludzie płacą grube pieniądze za atrakcje zwiazane z uprawianiem sportów ekstremalnych. A tu proszę, jedno z mocnieszych wrażeń w moim życiu, kompletnie za darmochę. Zjeżdżanie motocyklem po tej glinie, a nawet i grzanie z zawrotną prędkością (zwiało mi welon) po równym (ale jednocześnie bardzo nierównym) przebija wszelkie wesołe miasteczka, w których jednak zachowane są przepisy bhp. Tutaj – tylko modlitwa całkowitej ufności, że jeśli nadeszła już moja godzina, to oto jestem Panie. Żarliwa modlitwa towarzyszyła nam zresztą w następnych etapach podróży – żeby się nie zakopać lub utonąć samochodem podczas dojazdu do wioski siostry oraz nie spłynąć z porywistym strumieniem podczas burzy w Owerri.

Dziś dzień wypoczynkowy po tych atrakcjach. Dla uspokojenia dodam, że to nie ja byłam kierowcą, bo potrzeba by było kilku dni na regenerację po ciężkim stresie.

Pozdrawiam,
Ania

Owerri, 22. lipca 2011

Kochani,

Lipiec przeleciał nie wiadomo kiedy, deszczowy jak w Polsce, z tym że tutaj owiewa moje kości przyjemny chłodek, a tam dla wielu oznacza to zepsute wakacje.


Odwiedziłyśmy jedną z „posiadłości” klaretynów, kupioną kilkanaście lat temu z zamiarem urządzenia doświadczalnego pola na cele przyszłej szkoły rolniczej. No i historia kontaktów z miejscową ludnością jest pouczająca. Pierwszy kawałek ziemi kupiono za bezcen, bo w opinii ludzi są to nieużytki. Według specjalistów powinno być zupełnie na odwrót, więc zaczęto „badania”. Okazało się, że cała gleba przerośnięta jest jakimiś włóknistymi korzeniami. Wykopano je i spalono, a następnie posadzono jam. Obrodziło tak dobrze, że ludzie zdębieli i natychmiast ukradli patyki podtrzymujące roślinki oraz część zbiorów upatrując udziału jakichś nadprzyrodzonych mocy i z nadzieją sprowadzenia tychże na swoje pole. Oczywiście dokupowanie kolejnych parceli wiązało się już z zapłaceniem ceny znacznie wyższej, a po wybudowaniu prowizorycznej wiaty cena stała się nie do przyjęcia. Powód: ojcowie zagospodarowują teren, powstanie tu szkoła, więc wszyscy na hurra chcą kupować ziemię wokół.

Po uprawie jamu sadzono jeszcze kilkakrotnie a to kukurydzę, a to drzewa palmowe. Nic się nie ostało z powodu kolejnych pożarów. Raz, bo ktoś polował na króliki i ogień rozprzestrzenił się, gdzie nie trzeba, innymi razy, któż to wie, z jakiego powodu... O historyczna cierpliwości! Kto ciebie posiadł nie zachwieje się w żadnych okolicznościach.

Teraz chwilowo na farmie odbywa się wydobycie i pączkowanie wody pitnej ze studni głębinowej. Wkrótce będzie ona też butelkowana. No i kolejna próba upraw.


No, a ja już weszłam w ustalony tygodniowy rytm pracy. Przychodzi pacjent do lekarza, a tu w jego karcie wpis: król taki a taki, a w drugiej obok jago syn książę. Człowiek od razu czuje się dowartościowany jako nadworny medyk. Oczywiście przed przyjściem do mnie król próbował już leczenia szamana.

Pytam pacjenta, czy wymioty, o których opowiadał ostatnio, ustąpiły. Tak, to był atak duchowy. W takich chwilach moje zainteresowanie sięga zenitu. Ano, miał on sen, w którym wypił zatrute mleko. Jak się obudził, zwymiotował i choroba ustąpiła.

Dziś zakończenie roku szkolnego i promocje. Z napięciem czekamy na przedstawienia przygotowane przez dzieci, w tym scenkę po francusku autorstwa naszej siostry Aimee.


Pozdrawiam i życzę udanych wakacji
Ania

Owerri, 2. lipca 2011

Kochani!

Wasz afrykański korespondent zasnął na długi czas i z trudem próbuje się obudzić. Napotyka same trudności – a to nawał zajęć, a to spalony kabel do komputera (zdaje się, że po raz czwarty), a to beznadziejne łącze internetowe, które z okazji pory deszczowej padło zupełnie i wystawia go na próbę nerwów.


No, a ja ponownie ląduję w nowej – starej rzeczywistości. Do Mbutu jeździmy 2 razy w tygodniu. Został tam zrealizowany projekt wymiany dachu ośrodka, z nowym sufitem, okablowaniem elektrycznym i malowaniem. Ludzie komentują, że  Ezinne teraz pracuje „w Londynie”. Dużo w tym przesady, ale faktycznie różnica jest. Dom dla nas budują. Przynajmniej coś robią codziennie, choć bardzo powoli, ale to ponoć dlatego, że trzeba było poprawiać wszystkie pomiary pod fundamenty, bo bojówka z maczetami zasypała poprzednie wykopy. Teraz ma być już dobrze (?).  Do tego najprawdopodobniej będę przyjmować pacjentów raz w tygodniu w Emekuku – misyjnym szpitalu diecezjalnym. Mam podpisać oficjalną umowę o pracę. Pozostałe dwa dni pracuję z dr. Davidem w szpitalu prywatnym. Ciekawe są tam przypadki, ale to już nie na ten list. Choć ciekawsze przypadki są na pewno w Mbutu. Tam nikt nie wierzy, że jakiekolwiek uzdrowienie możliwe jest bez uprzedniej interwencji szamana. Jeśli ktoś szuka pola do ewangelizacji, to Mbutu się do tego świetnie nadaje. Tu królują duchy.

To na dziś już starczy. Pozdrawiam serdecznie.
Ania

Owerri, 9. kwietnia 2011

Kochani,


W przypływie radości wysłałam Wam w tzw. tygodniu zdjęcia naszej „budowy”. Jeden z komentarzy brzmiał „pole, pole, łyse pole, ale mam już plan”. Po 2 latach czekania na jakikolwiek ruch łyse pole z kilkoma deskami robi wielkie wrażenie. I są już pierwsze konsekwencje. Naruszyliśmy ekosystem i naturalni mieszkańcy zbliżyli się do ośrodka zdrowia i domu dla pielęgniarek. Ezinne już wcześniej ukatrupiła kilka średniej wielkości węży polujących na jej kurczaki, ale ostatni osobnik wymagał  interwencji faceta z maczetą. Był ponoć kilkumetrowy, zwinięty w kłębek spał sobie spokojnie w trawie, jak to węże mają w zwyczaju w dzień. Użyli nazwy „pyton”, ale dowodów materialnych nie stwierdziłam, bo facet zabrał ciało w celach spożywczych. Angelika uspokaja mnie, że węże nie atakują ludzi z wyjątkiem sytuacji, gdy się je przypadkowo nadepnie. Nie wchodzą też do domu, chyba, że w jakieś nieodwiedzane i niesprzątane kąty. Natomiast są melomanami i zajmują „loże” w pobliżu kaplicy i to w godzinach modlitw, które po pewnym czasie znają – przychodzą słuchać śpiewów. 

I tym optymistycznym akcentem żegnam do następnego razu,
Pozdrawiam
Ania

Owerri, 25. marca 2011

Kochani,


Na początek krótki słownik oweryjsko-polski. Celowo nie piszę „nigeryjsko”, czy „afrykańsko”, bo siostry zawsze na mnie krzyczą, żeby nie uogólniać, że Afryka jest bardzo różnorodna, a nawet i Nigeria, a ja dotykam tylko bardzo małego fragmenentu rzeczywistości. Faktycznie, coraz bardziej wiem, że nic nie wiem. Ale do rzeczy. Ludzie tutaj bardzo nie lubią mówić wprost, a już zwłaszcza rzeczy nieprzyjemnych i udzielać odpowiedzi odmownych. Posługują się wtedy parabolami, opowieściami i przypowieściami niczym z Biblii. Zwykle interpretuję je opacznie i słyszę, „ja już nie wiem, jak mam do ciebie mówić”. W drugą stronę też działa ten mechanizm i moje wypowiedzi budzą śmiech głównie dlatego, że odbiorcy absolutnie nie załapali ich znaczenia. A więc:
„bardzo niedługo” – znaczy w bliżej nieokreślonej przyszłości
„nie ma problemu” – odpowiedź pocieszająca w każdej sytuacji
„zobaczymy” – zasadniczo nie chcę tego zrobić, raczej nie
„następnym razem” – nigdy.....


Włosy tutejszej ludności nigdy nie rosną bardzo długie, a panie noszą przeróżne, fantazyjne, czasem wielobarwne fryzury używając peruki lub dopinając sobie tzw „attachment”, czyli włosy dodatkowe. Czułam się nieco głupio, kiedy nasza postulantka Felicia zabrała się za zaplatanie mi warkoczyków i ze zdziwieniem wykrzykiwała „masz włosy jak attachment!” – czyli długie, miękkie i w kolorze dostępnym u tzw. „hair dressers” (domorosłych fryzjerek – stylistek, zaplatających warkoczyki w przydrożnych budkach). Acha! Attachment to po prostu „oibo hair” – włosy białego człowieka, czyżby oryginalne?

Codzienność płynie mi szybko pomiędzy Mbutu i oweryjskim szpitalem, tym razem prywatnym, bo publiczne instytucje w większości strajkują. Ludzie nie otrzymali zatwierdzonej przez rząd minimalnej płacy, a czasem w ogóle niczego, bo trwa kampania przedwyborcza, a to przecież kosztuje. Wybory tuż, tuż – w trzy kwietniowe soboty.

Pozdrawiam ciepło, choć chwilowo na szczęście nie upalnie
Ania

Owerri, 10. marca 2011

Kochani,

Piekło marcowe rozpętało się na dobre i trzeba będzie jakoś znieść dwa najgorętsze miesiące. Dopiero w maju spodziewać się można częstszych deszczy i ochłodzenia. Odczuwam to szczególnie w mieście stojąc w porannych korkach w odsłoniętym keke napepe i w nocy. Rano temperatura spada do 29 stopni.





 Synek znajomego doktora poszedł do szkoły. Ma... 1 rok i 5 miesięcy. Rano na widok szkolnego autobusu wypowiada „brum, brum” i jest gotowy do wsiadania. Na moje pytanie, czego się dotąd nauczył, doktor odpowiedział, że w ciągu kilku dni zaczął jeść wszystko samodzielnie. Jak na nasze rozumienie, jest to żłobek, ale oni tutaj nazywają to szkołą, ubierają maluchy w uniformy i zostawiają na cały dzień. Fizycznie dzieci rozwijają się znacznie szybciej od naszych, co szczególnie widać na niemowlakach.







Strajk w General Hospital trwa nadal i obecnie w rejonowym sądzie gospodarczym toczy się sprawa lekarzy przeciwko Stanowi Imo. W związku z tym zaczęłam współpracę ze znajomym lekarzem rodzinnym w szpitalu prywatnym. Pacjenci są lepiej sytuowani i zmotywowani do lecznienia. Część posiada ubezpieczenie zdrowotne, z którym są kłopoty, bo nie ma płynności finansowania. Czasem płacą po pół roku, a czasem w ogóle.
Przyszedł pacjent z Gabonu z trudno poddajacym się leczeniu nadciśnieniem i przedstawił pełny komplet badań kardiologicznych i zestaw leków, jakie mu przepisano w jego kraju. Byłam pod wrażeniem – zrobił i otrzymał wszystko, co byłoby dostępne w Polsce. Problem polega na tym, że podłożem choroby są prawdopodobnie stany lękowe po ciężkim stresie rodzinnym i żadne leki nie są wystarczająco skuteczne. W związku z tym powiedziano mu, że choroba nie jest do leczenia medycznego, ale do duchowego i rozpoczął wędrówkę po sektach zielonoświątkowych. Ostatnio wydał około 2 tysięcy dolarów za takie uzdrowienie i... nic. Sugestię konsultacji psychiatrycznej przyjął bardzo opornie. A może by zacząć biznes uzdrawiania duchowego?

Przesyłam Wam trochę ciepła, którego mamy w nadmiarze,
Pozdrawiam,
Ania

26. lutego 2011

Kochani,

Jakby to powiedziała moja siostra „wygrzebujemy się z czeluści” po serii nieciekawych infekcji z błędami w leczeniu (lekarzu lecz się sam, ale pamiętaj, że Afryka to nie Europa i twoja wiedza nie zawsze ma tu zastosowanie). Kończy się też szczęśliwie około miesięczny strajk lekarzy, a zatem i przerwa w pracy w General Hospital i zaświtało światło nadziei na wznowienie praktyk jazdy samochodem.


Strajk objął szpitale państwowe i naprawdę dotknęło to ludzi, bo lekarze nie przyjmowali nawet nagłych przypadków zakładając, że można przecież leczyć się w prywatnych szpitalach. I tak za wszystko się płaci, państwowo, czy prywatnie, z wyjątkiem garstki pracowników dużych przedsiębiorstw, którzy są ubezpieczeni i płacą 10%. Jedna z nauczycielek „Claret Academy” zmarła w wyniku powikłań poporodowych. Ponoć miała nadciśnienie, za długo zwlekała, nie wiedziała, gdzie ma rodzić i tak się to skończyło. Zostawiła męża, jedno swoje dziecko i dwoje przybranych z pierwszego małżeństwa męża – pierwsza żona zmarła też po porodzie. Teraz facet będzie miał trudności z ponownym ożenkiem, bo oczywistą jest rzeczą, że ciąży nad nim klątwa i żadna dziewczyna nie będzie chciała być następną. Być może gdyby nie strajk...

Nasza postulantka Felicia (jest postulantką od kilku dni i oswaja się z nowym uniformem, w którym nie wie, jak się poruszać – chodzić normalnie, jak dotychczas, czy jakimś specjalnym, posuwistym krokiem, który przystoi siostrze) wznowiła nauczanie katechizmu w szkole i to w szkole średniej. Jako, że Felicia jest cicha i nieśmiała i rzadko podnosi głos, a młodzież rozpuszczona, byłam bardzo ciekawa, czy udaje jej się utrzymać dyscyplinę na lekcjach. Ależ oczywiście, nie ma żadnego problemu (???). Stosuje motodę sprawdzoną podczas jej własnej edukacji. Zapowiada, że po przedstawieniu tematu będzie zadawać pytania i ci, którzy odpowiedzą poprawnie będą bić po głowie (w jakiś specjalny sposób, kciukiem, co jest ponoć bardzo bolesne) tych, co źle odpowiedzieli. Panuje cisza jak makiem zasiał, bo każdy chce być tym, co będzie bił, a nie tym bitym. Zastanawiem się, czy metoda ta ma zastosowanie w polskim szkolnictwie?! Przypominam sobie księdza, który w gadających rzucał kluczami.


W Polsce, kiedy gospodarze sobie popiją, zdarza się, że pobiją się sztachetami, a większe kłótnie rodzinne mogą zaangażować siekierę. W Mbutu przyjęłyśmy dziewczynę pobitą przez tatusia alkoholika maczetą w głowę i głęboko.... ugryzioną w plecy. Rana nawet nie zropiała, jak można byłoby się spodziewać. Oni to mają odporność. Dziewczyna mogłaby nawet mieszkać poza domem, ale... osobą najbliższą jej sercu jest babcia, też zresztą bita przez synalka.

Jak widzę, ten mail nie jest bardzo optymistyczny, wspomniałam, że okres fascynacji mi minął. Za to jest realistyczny, co ma też niewątpliwą wartość.

Pozdrawiam Was mimo wszystko z uśmiechem i życzę wytrwałości w oczekiwaniu wiosny

Ania

Styczeń 2011

Benue State

Nowy rok zaczęłyśmy od podróży z cyklu „poznaj Nigerię”, korzystając z okazji, że klaretyni z rady muszą czasem w związku ze swoim urzędem jeździć w odległe miejsca. Nasza obecność urozmaiciła niewątpliwie życie zaprzyjaźnionego O. Winfreda, który z wyraźną przyjemnością został naszym przewodnikiem i organizatorem krajoznawczej wyprawy. Wyruszyliśmy więc we trójkę – on, Aimee i ja, zupełnie niesamowitym Peugeotem, testowanym i produkowanym w Nigerii, a przez to przystosowanym do tutejszych dróg i klimatu. Zniósł codzienne długie trasy, kurz i wyboje, nie stwarzając najmniejszych problemów, czym wzbudził mój głęboki szacunek dla producenta.



Początek to znana już i wielokrotnie przemierzana droga do Enugu, gdzie zjedliśmy obiad u pewnej rodziny, której dziadek był lokalnym królem. Malownicze zdjęcie na ścianie przykuło moją uwagę . Wszędzie żywili nas krewni i znajomi szefa podróży. Tutaj przyjęcie i nakarmienie gościa jest nakazem i przyjemnością i ponoć bardziej cieszy się ten, kto gości niż ten, kto przybywa w gościnę.

Następny etap stanowił Benue State i jego stolica Makurdi, rodzinne strony O. Winfreda. To był mój drugi raz, po roku, w tym miejscu. Zamieszkuje go mieszanka plemion z przewagą Tivi i Idoma. Z Tivi pochodzi O. Winfred i nasza obecna aspirantka Felicia. Mieliśmy okazję odwiedzić jej rodzinę i posmakować obowiązkowego „poundred yam”, czyli tłuczonego jamu i bardzo pikantnej ryby.



Jedzenie na całej trasie stanowiło dla mnie dość duży problem, ponieważ każdy chciał nas ugościć jak najlepiej, co oznaczało kurczaki i inne mięsa, czasem co 2 godziny (a nie wypada odmówić). W dodatku ilość pieprzu znacznie przekroczyła możliwości adaptacyjne mojego żołądka, który już nieco zaprawił się w bojach w Nigerii, ale jednak był traktowany z roztropnością. 10 minut po zjedzeniu jednego z takich kurczaków ogień zajął obszar pomiędzy moim żołądkiem i gardłem, ból, pot, kołatanie serca, słabość z wrażeniem bliskości omdlenia i bezradność, co teraz? Oczywiście wiem, co teraz – idealna byłaby tabletka omeprazolu, ale nie ma takowej w zasięgu. Przeszło po kolejnych 15 minutach, ale odtąd wszelkie jedzenie badałam bardzo ostrożnie. Cóż, są chwile, że nawet najbardziej ekumeniczny żołądek wysiada.




 W Makurdi spędziliśmy półtora dnia, w towarzystwie zaprzyjaźnionego ks. Jacoba, który po naszym wyjeździe czuł się „jakby mu umarł ktoś bliski”, bo nasza trójka przywiozła radość, żarty i ból brzucha od śmiechu.




Ważnym punktem programu była wizyta u fryzjera, jedynego w kraju, który...








...jest w stanie nadać fryzurom naszych przyjaciół właściwy, jedyny i niepowtarzalny kształt. Operacja ta czasochłonna i bardzo dokładna zajęła nam chyba z 2 godziny, które po części spędziłam na spacerze po wiosce i kontakcie z miejscową społecznością. Miałam nawet pokusę, żeby też pójść pod nożyce, ale odrzuciłam ją tłumacząc sobie, że nikt tu nigdy nie obcinał takich włosów jak moje, więc efekt jest trudny do przewidzenia.







Widzieliśmy jeden ze starszych klasztorów i katedrę Makurdi, nowiutką, zbudowaną przez Niemców. Chyba najlepszy budynek kościelny, jaki do tej pory widziałam w Nigerii,











a przy wejsciu grupę kobiet w tradycyjnym stroju Tivi, w biało- czarne paski.











Lud to pracowity, rolniczy, produkujący jam i pomarańcze bardzo tutaj tanie i wywożone do innych stanów na sprzedaż.












Ma swoją specyficzną muzykę i pieśni, których słuchaliśmy podczas jazdy, a dwóch Tiv tenorów dzielnie się włączało ku naszej radości.







Zapomniałam wspomnieć ważne klaretńskie miejsce, jakim jest nowicjat w Utonkon. Wpadliśmy tam tylko jak po ogień, bo droga do Makurdi daleka, ale udało się rzucić okiem na  ciche, skromne zabudowania, otoczone zielenią, gdzie właśnie dwudziestu paru nowicjuszy zaszyło się po kątach w związku z tzw. dniem pustyni. Całość załogi stanowią oni z mistrzem nowicjatu i socjuszem – obaj młodzi, socjusz to neoprezbiter, i dwóch ochroniarzy - oddźwiernych. To tutaj norma, że brama jest pilnowana dzień i noc.


W Utonkon zobaczyłam po raz pierwszy w Nigerii tor kolejowy. Jeden, bo pociągi mijają się na stacjach. To właśnie tutaj z pociagu wysiedli w 1917 roku pierwsi misjonarze, a Kościół przez nich założony dał początek kilku obecnym diecezjom. Historyczne to więc i zasłużone miejsce.


Platoau State




Z Makurdi, gdzie nocowałyśmy, jak roku temu, w Pastoral Center, przylegającym bezpośrednio do seminarium diecezjalnego...










ruszyliśmy do Plateau State, gdzie własnie objął parafię O. Hilary cmf. Przemiły ten człowiek pracuje u podstaw, jednocześnie starając się ożywić życie parafialne (codzienna adoracja o 5 rano i msza o 6 – kościół pełen) oraz się osiedlić (zdołał na razie wyremontować salę wspólnoty – acha, ma młodego klaretyna do pomocy, i sprowadzić sobie łóżko z Owerri, żyje w warunkach obozu harcerskiego, przynajmniej ogrzewanie nie jest potrzebne).



Problem stanowi woda. Począwszy od tego miejsca, wszędzie na naszej trasie, ludzie ją kupują, co oznacza, że także oszczędzają. Prysznic, owszem, może być zamontowany, ale wodę dostaje się w kuble i radź sobie człowieku. Pewnie ta hyrdaulika ma zastosowanie w porze deszczowej. Teraz, w suchej, mijamy wyschnięte koryta wielkich rzek i raczej stepowe pobocza. Obok rzek wykopane są suche teraz baseny. Kiedy woda opada zostaje w nich mnóstwo ryb, które wybiera się z mułu. Takie rzeczne, sezonowe żniwa.


Jak wspomniałam, jedzenie stanowiło dla mnie wyzwanie i żołądek kilkakrotnie wyraźnie zaprotestował. Za to moi towarzysze podróży używali sobie do woli korzystając z powszechnej gościnności i wypatrując lokalnych przysmaków. Przede wszystkim nie do pogardzenia jest tzw. „bush meat”, czyli można powiedzieć „dziczyzna”, a w praktyce mięso wszystkiego, co żyje. Nie należy dociekać zbyt głęboko, a jedynie skupić się na konsumpcji i związanych z tym rozkoszach. Na zdjęciu widzimy węże i małego krokodyla.


Ja jeszcze nie osiągnęłam tego poziomu adaptacji misyjnej, a nawet prawdopodobnie przeżywam pewien regres, bo mój organizm stanowczo odrzucał „local food” i domagał się chleba, jajek, makaronu i ryżu. Nawet kurczaki wchodziły ostrożnie. Przywieźliśmy trochę bush meat do domu i klartyni, włącznie z prowincjałem, zmietli go błyskawicznie. Z tego wnoszę, że jednak dobre. A najlepszy jest szczur. Bez żartów. To była jedna z opcji na obiedzie u O.Jakuba. Wybrałam wieprzowinę. Co za brak fantazji.

Jesteśmy w Platoau State u O. Hilarego. Kolejny dzień rozpoczynamy od krótkiej wizyty grzecznościowej u biskupa diecezji Shendam, po której jedziemy na płaskowyż w okolice Pankshin. Krajobraz iście górski, i wjeżdżamy na kilkaset metrów n.p.m. Tu biały człowiek może się zrelaksować. Przyjemny chłodek, wiaterek, krajobraz płaski z pojedynczymi drzewami niczym na Mazowszu. Nic dziwnego, że Europejczycy upodobali sobie to miejsce i zaszczepili uprawy zboża, marchwi, kapusty, ogórków, cebuli, fasolki i swojskich ziemniaków. Do dziś mieszkańcy eksportują je na cały kraj.

Kamienie, kamienie, pusto. Wjeżdżamy do wioski i stopniowo zewsząd zaczynają schodzić się ludzie. Poubierani w długie spodnie, bluzy z długimi rękawami, a nawet kufaje. Dzieciaki obszarpane i brudne, beztrosko wytarzane w pyle.  Tu refleksja – białe, ubrudzone dziecko zmienia kolor na czarny, a czarne staje się bielsze. Podczas całej naszej niezapowiedzianej wizyty ludzi przybywa i przybywa, a nieprzebrane tłumy dzieci niezbicie świadczą, że planowanie rodziny nie ma tu najmniejszego zastosowania. Wszyscy oni machają nam na całej trasie przejazdu niczym królowej angielskiej.





Tajemnica takiego entuzjazmu tkwi w tym, że biskup obiecał im powstanie ich własnej parafii w miejsce dotychczasowej stacji. Budują więc jak mrówki dom dla misjonarzy, a póki co oferują już gotowe miejsce na tymczasowe zamieszkanie. Na tym pustkowiu pędem zorganizowali dla nas skromny poczęstunek. Widać było radość na twarzach O. Winfreda i Hilarego i dziś, gdy to piszę,  już wiadomo, że misja została zaakceptowana. Nie ukrywam, że i mnie ujęła atmosfera tego miejsca. „Panie, rozbijmy na tej górze trzy namioty, jeden dla Ciebie, jeden dla braci i jeden dla sióstr...” Gotowa byłabym się tam osiedlić.





Po przespaniu kolejnej nocy w ekskluzywnym hotelu (brrr, oczyszczanie terenu zaczęłam od wygonienia zza kotary olbrzymiej, obrzydliwej jaszczurki, odkrytej przypadkowo podczas wietrzenia pokoju; poza tym brud, kubeł z wodą, bez światła w łazience i autoperswazja, że przecież jestem na misjach, więc proszę bez wymagań) ruszyliśmy tym razem we czwórkę, bo także z O. Hilarym w stronę Taraba State.






I tu atrakcja sezonu – przeprawa przez rzekę na skleconej domowym sposobem tratwie mieszczącej dwa samochody i ludzi.






Należy opuścić pojazd i płynąć na stojąco. To w razie, gdyby się zaczęło tonąć. Mały silnik zamontowany z tyłu umożliwił sprawne pokonanie trasy. A na mijanej wyspie stado krów z pasterzem Fulani. Całą północ w większości zamieszkują Fulani i Hausa, zwykle muzułmanie, przy czym Fulani znani są głównie z hodlowli krów. Kobiety ubierają się w przepiękne kolorowe muzłmańskie zawoje, co w połączeniu z równie kolorowymi misami noszonymi na głowie stanowi malowniczy widok niczym z baśni z tysiąca i jednej nocy. Niestety mój refleks szachisty na urlopie nie pozwolił mi zrobić zdjęcia. Uciekają, a faceci się tylko śmieją.

Wracając więc do krów nad rzeką. Naraz pasterz wszedł do wody, a krowy za nim i po chwili zobaczyliśmy całe stado... płynące za pasterzem. Pływające krowy. Nie zmyślam.






Za rzeką obowiązkowa konsumpcja rybek smażonych w całości. Tym razem się skusiłam, choć wyobraźnia podsuwa obrazy tajemniczych, bardzo niebezpiecznych drobnoustrojów, które mogą znajdować się w środku. Ale... przecież mamy też układ immunologiczny i trzeba go nieco rozruszać.






Taraba State

No i docieramy do celu, czyli Taraba State. Miejscami drogi są bardzo dobre i puste (zagęszczenie ludności gwałtownie spada i mkniemy wśród niezamieszkałych ugorów, co za różnica z Ibolandem, gdzie człowiek siedzi na człowieku, a na drogach ciągłe korki), co kusi naszych braci, żeby przycisnąć pedał gazu. Ach, trzeba mieć wiarę i nadzieję, żeby opanować stres związany z obserwacją szybkościomierza – 130, 140, 150, 160....




Miasteczko Garba Chede zamieszkuje mieszanka plemion, ludzi różnych języków i religii, przy czym dominuje islam. W samym środku króluje wielki meczet i tak już od kilku dni, nad ranem słyszymy wezwania do modlitwy.













Domki budują podobne jak w Benui, ale ogradzają je trawą, czy zbożem wiązanym w rodzaj płotu, a poszczególne zagrody tworzą osiedle w kształcie koła.









Moją uwagę zwróciła studnia, głeboka i niczym nie zabezpieczona, bo przecież kilka patyków nie uchroni roztargnionych przed ewentualnym wypadkiem. A studnia jest nieomalże na drodze.

Mijamy handlarzy różnych dziwnych, nieznanych mi owoców. Dobre.

Ponoć nazwa Garba Chede ma niechlubną historię. Biali budowali tu drogę w czasach kolonialnych i Garba był podwykonawcą. Skasował pieniądze, ale robotę wykonał źle i kiedy „colonial master” zobaczył efekt, zakrzyknął „Garba, głupku” i to teraz w nieco zmienionym brzmieniu jest nazwa miasteczka.




To tutaj właśnie startuje nowa klaretyńska misja. Na zaproszenie lokalnego biskupa jeden z naszych braci obejmuje parafię, podupadłą materialnie i skłóconą etnicznie. Założyli ją dawno temu biali misjonarze, co widać w stylu budowy kościoła i dzwonnicy, ale świetność budynków należy już do odległej przeszłości.








Społeczność odrzuciła ostatniego proboszcza, bo należał do jednego z głównych tutaj plemion, co nie podobało się pozostałym. Trzeba więc było szukać człowieka z zewnątrz.








 Przed nowym proboszczem stoi duże wyzwanie. Materialnie - z ledwością jest gdzie zamieszkać, społecznie - waśnie i brak zaangażowania parafian a logistycznie - 60 (!) stacji (osiedli) do objechania. Biskupowi należy oddać szacunek, że oto w dniu przejęcia parafii niespodziewanie dostarczył na ten cel samochód – stary model mercedesa w dobrym stanie. Już te 60 stacji jakby się przybliżyły...






Po południu Aimee zaangażowała się w duszpasterstwo młodzieżowo - powołaniowe ucząc chórek kongijskich pieśni. Śpiewają, cokolwiek usłyszą z różnych stron Afryki, przekręcają, modyfikują i potem ich „utwory” daleko odbiegają od oryginału. Nawet mnie, laika, bolały uszy od kaleczonego „świętego” w języku ibo.




Już w Makurdi odczuwało się chłodniejsze poranki, a im dalej na północ i wschód, tym zimniej. W Garba Chede „ziąb” osiągnął punkt kulminacyjny i do polaru (bardzo potrzebnego podczas tej podróży, a użytego chyba pierwszy raz odkąd go przywiozłam do Nigerii) dołączyły skarpetki. Bez nich nogi by mi skostniały. Z tego wnoszę, że musiało być dobrze poniżej 20 stopni.


Cross River



Wreszcie wracamy. Jechaliśmy tu 5 dni, odkrywając świat, teraz droga powrotna zajmie nam tylko 2. Trasa tym razem wiedzie przez Ogoja, gdzie nocujemy w kolejnej klaretyńskiej parafii. W ciągu 10 lat bracia włożyli wiele wysiłku i teraz z prawdziwą przyjemnością patrzyłam na pięknie odremontowany kościół i dom parafialny. A na „stojaku” przechowalnia jamu. Może tak leżakować długie miesiące.



Nowy stan to Imo, domowe śmieci. Zatrzymujący nas patrol policji dokładnie zlustrował samochód i zadał O. Winfredowi kluczowe pytanie „Dokąd wieziesz Oibo (białego człowieka)?” Taaak. Wszyscy byliśmy po cywilu, więc policja czujnie badała, czy przypadkiem nie zostałam porwana dla okupu. Winfred porywaczem. Nie mogliśmy przestać się śmiać. Ale chwała naszej wspaniałej policji.

Pozdrawiam, Ania