Kochani,
Pozdrowienia z Kamerunu. Coś tu Wam prześlę na początek, choć opisy będą w odcinkach. Jesteśmy już z naszymi siostrami w Baffusam, ale żeby tu dotrzeć...
Pozdrowienia z Kamerunu. Coś tu Wam prześlę na początek, choć opisy będą w odcinkach. Jesteśmy już z naszymi siostrami w Baffusam, ale żeby tu dotrzeć...
Podróż z Owerri do Yamoyo to właściwie relaksująca wycieczka - wygodny,
klimatyzowany samochód i stosunkowo dobra droga. Miejsce
noclegu też mi znane i oswojone. W tej klaretyńskiej parafii mieszka
dziewczyna, która przygotowuje się do wstąpienia do naszego zgromadzenia.
Zostało jej 2 lata studiów i tzw. Juth service. Biedaczka czeka do stycznia na
wznowienie wykładów, bo uniwersytet zamknięto po wrześniowej rozrubie. Studenci
protestowali przeciw podwyższeniu czesnego i jak to zwykle bywa w podobnych
przypadkach, podpalili samochody i zniszczyli budynki, więc ci, co mieszkają w
internacie, nie mieli dokąd się wprowadzić. To się nazywa "strajk".
Ponieważ trudno wskazać winnych, wszyscy studenci musieli zapłacić składkę za
zniszczenia i czekają na naprawienie szkód.
Rano ruszamy ku granicy. Droga gorsza, ale da się przeżyć. Zostawiamy
samochód po stronie kameruńskiej i kontynuujemy tzw. taksówką. No i ta podróż z
całą pewnością zapisze się w mojej pamięci na zawsze. Odcinek od granicy do
pierwszego osiedla jest kompletnie zaniedbany i przejezdny jedynie w porze
suchej. Okazało się, że został otwarty zaledwie tydzień przed naszą podrożą.
Czasem przebycie go zajmuje tydzień (czego doświadczył jadący z nami klaretyn,
który przed laty pracował w Kamerunie), a w skrajnych przypadkach miesiąc.
Głębokie doły, w które teraz z całą ufnością w Bożą Opatrzność wjeżdżaliśmy samochodem,
po deszczu wypełniają się błotem. Wtedy podróżujący
spokojnie rozbijają swój obóz na poboczu i śpią tam kilka dni aż wyschnie.
Ludzie z pobliskich wiosek donoszą jedzenie i ustawiają regularny targ w lesie.
Ponieważ i na naszej trasie ktoś złapał gumę i mieliśmy postój spowodowany
solidarną pomocą w wymianie koła i zakopywaniu nieprzejezdnego odcinka, mogłam
bliżej przyjrzeć się otoczeniu, w którym kilkudniowe obozowiska mają miejsce....
Busz, las tropikalny, dżungla- chyba wszystkie te określenia pasują.
Bardzo wysoka, gęsta roślinność, liany zwisają wzdłuż drogi, którą maszerują
dość duże mrówki tworząc na piasku misterną siatkę. Nie należy tam stawiać
nogi! Warto też dobrze się ubrać, bo oprócz zwykłych komarów przenoszących
jedynie malarię, można być ukąszonym przez muchę tse-tse, zapaść na śpiączkę
afrykańską i już się nie obudzić. No
i hit programu – z dżungli dochodzą
odgłosy niedwuznacznie sugerujące bliskość... małp. No, takich atrakcji nie miałam
w gęsto zaludnionym Ibolandzie.
Za pierwszym miastem nowoczesna, asfaltowa droga z dobrym drenażem wodnym i znakami
drogowymi, a potem wjeżdżamy w strefę budowy. Szosa
wiedzie przez teren górzysty, pełna zakrętów, serpentyn i oferująca przepiękne
widoki.
Zbocza pokryte tropikalną
roślinnością – ogromne palmy, eukaliptusy i mnóstwo innych, o nazwach mi nieznanych.
Co za piękno!
Zatrzymujemy się czasami, bo pracują koparki wybierające ziemię ze
zboczy i w ten sposób poszerzające drogę. Patrzymy, jak osuwają się całe
piaszczyste ściany. Tam, gdzie są skały,
używa się dynamitu (to wiem tylko z opowieści). A kto buduje tę piękną i dobrze
zaplanowaną drogę? Chińczycy! Wśród kameruńskich robotników widzimy pojedynczych,
żółtych osobników w charakterystycznych trójkątnych kapeluszach. Gdziekolwiek
są, ciągle się ruszają, sprawnie kierując koparkami lub organizując grupę robotników.
Ich mrówcza praca kontrastuje z obrazkami widzianymi zwykle w Nigerii – jeden
pracuje, a pięciu się przygląda. Ponoć jest to komercyjna wymiana. My budujemy
wam drogę, wy nam otwieracie rynki zbytu dla naszych produktów. W Kongo też są.
Wieczorem docieramy do Bamenda, miasta w pobliżu którego pracują
klaretyni. Wspinamy się znowu na jakiś szczyt i wreszcie dojeżdżamy do parafii.
Prawdziwy ziąb i poranna mgła, jak to w górach. Wzięłam sweter, ale niestety
nie wzięłam polaru. Na szczęście skarpetki „na wszelki wypadek”. No, nie dziwię
się, że w Kamerunie jest tylu polskich misjonarzy. Klimat sprzyja
Europejczykom. Na targu widzimy mnóstwo pomidorów, ziemniaków i kapusty – dobrze rosną tam, gdzie jest chłodniej. Dostałam
gruby koc, ale go jeszcze złożyłam na pół i nakryta na głowę przetrwałam
pierwszą „zimową” noc.
W Bamenda, a ściśle, na jej przedmieściach, świętowaliśmy 25 lat
klaretyńskiej misji w anglojęzycznej części Kamerunu. Przygotowania zakłócił drobny,
ale bolesny dla organizatorów incydent – uciekła krowa kupiona na świąteczny
obiad. Chyba wyczuła, że zbliża się śmierć, zerwała sznurek i... tyle ją
widziano.
Po uroczystej mszy pełnej śpiewów i okolicznościowych przemówień oraz małym co nieco opuszczamy anglojęzyczną część
Kamerunu i kierujemy się do miasta, gdzie mieszkają nasze siostry – Baffusam. W
samochodzie 4 klaretynów i 3 klaretynki (upakowani jak zwykle jak śledzie w
puszce), a na pace postulantka, kleryk, nasze bagaże, worki z ziemniakami,
kapustą, marchew, włoszczyzna, pomidory... z podziału darów ofiarowanych w
Kościele.
Postulantka jest trochę nasza – kameruńska dziewczyna, którą
spotkałyśmy w Nigerii, gdzie studiowała, a teraz odbywa swoją formację w
Baffusam. W ciągu 6 miesięcy opanowała
francuski na tyle, że chodzi już na wykłady w tzw. „interpostulancy”, gdzie ma
liturgikę, sakramenty, historię Kościoła, podstawy życia konsekrowanego, itd.
Dobrze się zaadaptowała.
Właśnie przenosimy się do strefy francuskojęzycznej i to oczywiście
stwarza pewien problem komunikacyjny. Rozmawiamy jakąś dziwną mieszanką. Mój francuski, to czasy szkoły średniej, a więc
ździebko dawno... Pole odpowiedzialne za języki w korze mózgowej zostało
gwałtownie poruszone dużą liczbą gęstych bodźców. Słyszane słowa francuskie,
usilnie wydobywane hiszpańskie i narzucające się angielskie spowodowały tam rodzaj
elektrycznych wyładowań z następującym po chwili bul, bul, bul – gotowanie z
przegrzania. Tylko język ojczysty jakoś kompletnie skapitulował i uznał, że i
tak nie ma szans w tym otoczeniu. Z biegiem dni poprawia się bierny francuski i
czynny hiszpański. Ale o zgrozo! Są słowa, których nie mogę przypomnieć sobie
po hiszpańsku, a bardzo dobrze pamiętam w... ibo! I po co ta cała wieża Babel?
Czyż życie nie było łatwiejsze przedtem?
Chałupka naszych sióstr niczego sobie. Wybudowana jako hotel dla studentek, z powodu zmiany sytuacji (nie ma zapotrzebowania), teraz jest domem wspólnoty. Drobiazgi w postaci stałej elektryczności i wody (zarówno zimnej, jak i ciepłej!) czynią życie znacznie przyjemniejszym. A na podwórku kury, kilka koziołków (niektóre malutkie), psy wypuszczane tylko na noc. No i ogród z kukurydzą, plantains, warzywami, itp.
Trochę cieplej niż w Bamenda, ale... na mszę o 5.45 rano maszerowałam owinięta w koc. Na moje wyczucie zgaduję, że było 10-12 stopni. Cóż, grudzień, a więc zima.
W otoczeniu parafii znajdują się salki katechetyczne – 2 długie,
parterowe budynki, w których aktualnie uczy się około 600 osób. Katechezy odbywają się w każdą niedzielę 7 – 8.30
i obejmują przygotowanie do chrztu, komunii i bierzmowania. Cały program to 3
lata. Jestem pod wrażeniem, bo w Owerri, w szkole klaretynów takie
przygotowanie trwa... 3 miesiące. To mi dało do myślenia, jaki poziom wiedzy o
życiu chrześcijańskim mają nasze dzieci i młodzież, w tym – kandydatki do
zakonu.
Katechumeni to głównie dzieci i młodzież.
Rodzice
i dziadkowie trwają w większości przy swoich tradycyjnych wierzeniach i
kultywują stare zwyczaje. Np. zmarłemu odcina
się głowę, grzebie resztę, a czaszkę stawia w „domu czaszek” w siedzibie
lokalnego króla. Poza tym prawdziwy wyznawca nie używa środków lokomocji.
Wystarczy mocno się skoncentrować i już przenosimy się do celu podróży.
Wyraziłam pragnienie zastosowania tego sposobu podczas mojego kolejnego
przyjazdu do Polski, ale Angelika stwierdziła, że nie mam szans, bo potrzebna
jest wiara, której ja nie posiadam. W Baffusam katolicy stanowią 20%. Jest
sporo muzułmanów, a większość stanowią wyznawcy religii animistycznych. A więc
to teren pierwszej ewangelizacji. Ile jeszcze takich miejsc, gdzie
chrześcijaństwo dopiero stawia swoje pierwsze kroki?
Jesteśmy w Baffusam u naszych sióstr. A cóż one tam robią? W parafii
prowadzą kilka grup katechumenów, udzielają komunii świętej. W tygodniu
Ernestine uczy w szkole dla nauczycieli, a Kathy francuskiego w szkole
średniej. Marie Claire prowadzi dom i szuka
pracy jako pielęgniarka, ale dotychczas napotykała trudności. Nie ma
zatrudnienia dla cudzoziemców. Wszystkie siostry są Kongijkami. Wspólnota
działa siódmy rok.
Podoba mi się wspólnotowa modlitwa, a zwłaszcza gra na bongosie (rodzaj
bębna), której Kathy zdaje się być wirtuozem. Nie
wiedziałam, że z bębna można wydobyć całą gamę. Podczas, gdy jedna ręka uderza
w membranę, druga naciska w pewnych miejscach na obrzeżach powodując zmianę
wysokości dźwięków. I to wszystko w bardzo szybkim tempie! Ponieważ i tak nie
włączam się w śpiew w języku lingala (za mało dni tu jestem, żeby się zabierać
za jego naukę), całą moją uwagę kieruję na palce Kathi – widok ten mnie hipnotyzuje.
Z nowo poznanych potraw wymienię fu fu z kukurydzy i nową zupę –
dziama-dziama. Włączyłam do jadłospisu. U braci klaretynów jadłyśmy nawet coś w
rodzaju bigosu. No i luksus strefy francuskojęzycznej – co rano chrupiące
bagietki.
Klaretyni, Kongijczycy, mają swoją wspólnotę na wsi, niedaleko
Baffusam. Misja diecezjalna, mały kościół parafialny. Bardzo przyjemne
otoczenie, problem polega na tym, że ludzie raczej nie są zainteresowani.
Kontynuują swoje pogańskie życie i spokojnie uprawiają maniok, gdy garstka
wybrańców uczestniczy w niedzielnej mszy świętej. Dom buduje dla nich lokalna
społeczność. Używają czegoś w rodzaju cegieł zrobionych z wysuszonej ziemi.
Nazwałabym to lepianką i chyba nie wytrzyma wielu lat. Ale może się mylę?
Wreszcie nadchodzi długo oczekiwany moment świętowania 25 lat ślubów
zakonnych Ernestine i Marie Claire. Zdjęcia –
zwiastuny już widzieliście.
Tańce i śpiewy w strojach tradycyjnych, ale największe wrażenie zrobiła na mnie grupa
panów ze strzelbami.
Tanecznym krokiem podeszli do bocznego okna,
postrzelali na zewnątrz i pomaszerowali ku drugiej bocznej ścianie. Tu powtórka
i dalej pląsy. W środku facet z widłami. Co to ma znaczyć? Ano, podczas
radosnych celebracji się strzela, więc biskup pozwolił wprowadzić ten element
do liturgii. Mnie się osobiście podobało.
Tak, można by
jeszcze snuć długo. Ale przecież szczegóły kulinarne przyjęcia już by was
znudziły. Czas wracać do Owerri. A tu – życie idzie dalej.
Wszystkiego
Dobrego w Nowym Roku.
Ania