piątek, 24 stycznia 2014

22. lipca 2012, Naka



Kochani!

Dziś odcinek misyjno – krajoznawczy. Krótka, czterodniowa podróż w znane już rejony Benue State, a jednak nowe odkrycia.

Pominiemy nieistotne szczegóły drogi zatrzymując się jedynie nad surrealistycznym spotkaniem ze stanowymi służbami, które zobaczywszy nasz samochód na poboczu natychmiast skorzystały z okazji, żeby coś wysępić. Obserwowałam z daleka długą ich dyskusję z kierującym naszą wyprawą klaretynem, urozmaiconą wielokrotnym wymachiwaniem niebieskim, plastikowym kubełkiem i znaczącym wskazywaniem tegoż. Po około pół godzinie pantomima dobiegła końca i po opłaceniu odpowiedniego haraczu kubełek znalał się w samochodzie opatrzony naklejką z logo stanu Enugu i napisem „samochodowy kubeł na śmieci 2012”. To w ramach ochrony środowiska i zapobieganiu zaśmiecania poboczy. Ważność kubła kończy się w grudniu 2012.

W Makurdi uczestniczyliśmy w święceniach kapłańskicj jednego z klaretynów, co było zasadniczym celem podróży, a następnie wyruszyliśmy do wsi, gdzie następnego dnia miała się odbyć prymicja. Ulewne deszcze rozmiękczyły glinę, co nakazywało wzmożoną ostrożność. I faktycznie, nie każdemu się udało. Oto mijamy bus, którego wyślizgało na pobocze, zanurzony przodem w rowie z wodą, niczym jakaś zwierzyna przy wodopoju, a na nim znaczący napis „ Safe arrival” – „Bezpieczny dojazd”.

Na szczęście nasz dojazd był bezpieczny i przyjeżdżamy do wsi a właściwie miasteczka Naka. Niemieccy misjonarze dotarli tu w latach 30-tych i nadal stoi solidny, zbudowany przez nich budynek z czerwonej cegły, podczas gdy późniejsze już dawno legły w gruzach. Długo nie pobyli, wygnała ich II wojna światowa i zmiany na mapie Afryki. Misję przejęli Irlandczycy z przerwą na wojnę, tym razem biafrańską. Wreszcie w latach 70–tych i 80–tych nadeszła nowa generacja ze słynnym O. Hunterem, niestrudzonym misjonarzem, który pozostał w pamięci mieszkańców. Pracował od rana do nocy jeżdżąc po wioskach i budując, co tylko możliwe – kościół, szkołę, szpital. Co do szpitala, to jestem pod wrażeniem, bo Naka to wieś, a tu szpital rozsądnie zaplanowany, zorganizowany i funkcjonujący. Chwała siostrom dominikankom, które prowadzą go od 16 lat i rozbudowały o małe laboratorium, blok operacyjny i domki dla pracowników. Wszystko parterowe i proste, z zadaszonymi łącznikami pomiędzy budynkami. Mają oddział męski, żeński, salę prywatną, izolatkę, porodówkę i oddział poporodowy, aptekę, rejestrację, a nawet... usg. Lekarz ultrasonografista przyjeżdża raz w tygodniu, by je wykonywać. Mają na stałe lekarza, dyplomowane pielęgniarki i laborantów. Wszystko to jednak przy... braku bieżącej wody. W całej okolicy niemożliwe jest wywiercenie studni głębinowej, a przyjajmniej dotychczas nikomu się to nie udało.

Szpital nie łatwo prowadzić z powodu powszechnego ubóstwa. Benue często nazywa się „food basket of the nation”, czyli źródło żywności dla całego kraju. Ziemia jest tu bardzo żyzna, klimat sprzyjający uprawom i ludzie pracowici. Nikomu nie brakuje jedzenia – jamu, kukurydzy, ryżu, owoców. Hoduje się też zwierzęta, ale... nie ma tego jak sprzedać. Fatalny stan dróg utrudnia transport do innych części kraju, a nawet wywiezienie z wioski. Ci, którzy mimo to handlują, ponoszą duże ryzyko, dlatego ceny skupu są bardzo niskie. W efekcie nikt nie jest głodny, ale ludzie nie posiadają pieniędzy. Jak więc zapłacić za szpital? Docierają do niego późno, często w stanie krytycznym, po wyczerpaniu innych środków leczenia, z szamańskim na czele, zdesperowani i niestety nierzadko tam umierają.

Jak nie ma pieniędzy, to nie ma też edukacji. Dziewczęta w wieku 14-15 lat wydawane są za mąż, czasem za kogoś wielokrotnie starszego. Rodziny są poligamiczne i kobieta nie ma prawa podejmować żadnych decyzji. Jest najczęściej niewykształcona i całkowicie podporządkowana mężowi. Bez jego zgody nie może iść do szpitala i raczej umrze w domu, niż złamie ten zakaz. Czasem interweniuje jej rodzina. Tragiczny przypadek stanowi młoda mężatka w pierwszej ciąży, która wymagała operacji ratującej życie z powodu łożyska przodującego. Na to nie chciał zgodzić się mąż i próbował diagnozy i leczenia w innych miejscach. Wszędzie odpowiedź była ta sama. Wreszcie kobieta zmarła. Okazało się, że „wyrocznia” orzekła, że kobieta umrze, więc jej mąż zamiast wydawać pieniądze na operację, której wynik był przesądzony, wolał zaoszczędzić je na pogrzeb.

Siostry prowadzące ten szpital mają piękną i trudną misję. Leczą i starają się powoli zmieniać mentalność ludzi, a zwłaszcza uświadamiać kobietom ich prawa i godność osoby ludzkiej. Pracują w strukturze diecezjalnej. Rok temu przeprowadziły się do nowego domu zbudowanego przez biskupa. Zajęło mu to 6 lat (nasz budują dopiero 2 lata). Dom jest ładny i prosty, z tym, że zamontowana w nim hydraulika nie ma zastosowania praktycznego. I tak używa się wody deszczowej, która z dachu spływa do wielkich zbiorników. Nie ma też generatora prądu (pewnie ze względów ekonomicznych), więc wieczory spędza się często przy lampie naftowej. Czyli: lampa naftowa i woda w wiadrze. Jak za czasów naszych dziadków, nie tak dawno w sumie.

No, a sama uroczystość prymicji ozdobiona została regionalnymi tańcami z wymachiwaniem specjalnymi kitkami – na wejście, procesja z darami i... przed Ewangelią. Na głowie tancerka wniosła garnek z ogniem – symbolem Ewnagelii – światła na oświecenie pogan. Oby w Naka ogień ten rzeczywiście mocno już zapłonął!

Pozdrawiam
Ania

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz