poniedziałek, 4 lutego 2013

21. września 2009

Witam i zapraszam na chwilę do naszej nigeryjskiej rzeczywistości.

Jakiś czas temu byłyśmy z Angeliką w Mbutu "naszej wsi", gdzie włączyłyśmy się w prowadzenie tygodnia młodzieży. Angelika wygłosiła wykład na temat poczucia swojej wartości. Moje poczucie wartości w tym dniu na początku raczej dołowało, bo wykład był w ibo z powodu założenia, że wiejska młodzież nie zrozumie angielskiego. Miałam wtedy czarne myśli, że nie mogę uczestniczyć w wydarzeniach z powodu bariery językowej, a język jest tak zakręcony, że chyba za 10 lat się go nauczę. Bezczelnie nie jest podobny do żadnego europejskiego języka i gramatyka przekracza moje zrozumienie. Rozchmurzyłam się, kiedy na pytania zadawane w ibo, młodzież odpowiadała swobodnie po angielsku. Ha! będę żyć. 

Oni się trochę wstydzą swojej kultury i tu jest pole dla nas, żeby ich dowartościować. Angelika powiedziała jako przykład, że ja się zawsze zachwycam, jak widzę naszych braci nie w sutannach, ale w afrykańskich, kolorowych ciuchach. Śmiali się. Ale to prawda.

Osobną przyjemnością jest dojazd do Mbutu. Należy udać się do West Endu na postój tzw. taksówek i znaleźć odpowiednią. Taksówka to zdezelowany samochód osobowy typu kombi, który mieści zawsze więcej osób, niż przewidział producent. Na przednim siedzeniu 2, a na tylnym 4. Jest jeszcze trzeci rząd na 3 pasażerów. Po odczekaniu aż zbierze się komplet (cierpliwość jest pierwszą zasadą życia w Afryce) ruszamy. Droga była kiedyś asfaltowa. Teraz przypomina skomplikowaną mapę geograficzną z poszarpanymi brzegami i ubytkami w środku w postaci głębokich dołów z urwistymi lub łagodnymi krawędziami. Jedzie się wężykiem, często po nieswoim pasie albo poboczu, jeśli się da, albo w połowie po asfalcie a w połowie po piasku z przechyłem wzmacniającym braterstwo pasażerów. Można wtedy próbować coś zmienić w swojej poskręcanej pozycji ciała (4 osoby na miejscu przeznaczonym dla 3). Co jakiś czas zatrzymują nas patrole policyjne, odbierając swoje 20 naira opłaty za nieczepianie się kierowcy. Po godzinie stłoczenia, wytrzęsienia i upału człowiek wysiada jak pijany i próbuje stanąć na zdrętwiałych nogach.





Przyjechałam z rzeczywistości, gdzie rodziny to mąż, żona i 2-3 dzieci, czasem więcej z wyboru. A tu, proszę. Ktoś opowiada mi, że jego ojciec był wyznawcą religii tradycyjnej i miał 3 żony. Jedna z nich, jego matka, miała 11 dzieci, z których żyje 9. W sumie było ponad 20 (z 3 żon) braci i sióstr, czyli całość najbliższej rodziny to około 30 osób! Do tego niezliczona ilość ciotek i wujków oraz innych mieszkańców wioski, którzy wszyscy uważają się za kuzynów i witają się z tobą jak brat i siostra. 




 

Są bardzo gościnni i pomogą ci w każdych tarapatach. Praktycznie nie istnieją sierocińce, bo każde dziecko znajdzie opiekuna w rodzinie. Najstarszy syn i córka pomagają rodzicom w prowadzeniu domu i opiece nad młodszymi. Na nich ciąży ta odpowiedzialność, ale jednocześnie reszta jest im posłuszna nawet w dorosłym życiu. W razie problemów rodzinnych są oni wzywani do rozstrzygania sporów i podejmowania ostatecznych decyzji. Zwykle najstarsi nie zostają księżmi i zakonnicami, bo rodzina nie udziela im pozwolenia. Najmłodsza córka ma obowiązek opieki nad rodzicami na starość i to także ogranicza jej możliwości wyborów życiowych i jakichkolwiek wyjazdów. W praktyce różnie to bywa, bo czasem inne dzieci przejmują odpowiedzialność, a jeśli rodzina jest bogata, spokojnie finansują rodziców nawet, gdy najstarszy idzie do seminarium czy zakonu. Ale tak, czy owak, nie jest mi łatwo wyobrazić sobie, jak mogłoby wyglądać moje dzieciństwo z tatą, mamą, dwiema innymi żonami taty i gromadą rodzeństwa własnego i przybranego. W sumie nie byłoby to nawet takie złe. Człowiek w takich warunkach zawsze znajdzie wsparcie i nie wie, co to osamotnienie i zdanie na własne siły. Choć z drugiej strony podlega różnym prawom społecznym i musi się podporządkować najstarszym.

Pozdrowienia, Ania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz