Witam i zapraszam na chwilę do naszej nigeryjskiej rzeczywistości.
Jakiś
czas temu byłyśmy z Angeliką w Mbutu "naszej wsi", gdzie włączyłyśmy
się w prowadzenie tygodnia młodzieży. Angelika wygłosiła wykład na temat
poczucia swojej wartości. Moje
poczucie wartości w tym dniu na początku raczej dołowało, bo wykład był w
ibo z powodu założenia, że wiejska młodzież nie zrozumie angielskiego.
Miałam wtedy czarne myśli, że nie mogę uczestniczyć w wydarzeniach z
powodu bariery językowej, a język jest tak zakręcony, że chyba za 10 lat
się go nauczę. Bezczelnie nie jest podobny do żadnego europejskiego
języka i gramatyka przekracza moje zrozumienie. Rozchmurzyłam się, kiedy
na pytania zadawane w ibo, młodzież odpowiadała swobodnie po angielsku.
Ha! będę żyć.
Oni
się trochę wstydzą swojej kultury i tu jest pole dla nas, żeby ich
dowartościować. Angelika powiedziała jako przykład, że ja się zawsze
zachwycam, jak widzę naszych braci nie w sutannach, ale w afrykańskich,
kolorowych ciuchach. Śmiali się. Ale to prawda.
Osobną
przyjemnością jest dojazd do Mbutu. Należy udać się do West Endu na
postój tzw. taksówek i znaleźć odpowiednią. Taksówka to zdezelowany
samochód osobowy typu kombi, który mieści zawsze więcej osób, niż
przewidział producent. Na przednim siedzeniu 2, a na tylnym 4. Jest
jeszcze trzeci rząd na 3 pasażerów. Po odczekaniu aż zbierze się komplet
(cierpliwość jest pierwszą zasadą życia w Afryce) ruszamy. Droga była
kiedyś asfaltowa. Teraz przypomina skomplikowaną mapę geograficzną z
poszarpanymi brzegami i ubytkami w środku w postaci głębokich dołów z
urwistymi lub łagodnymi krawędziami. Jedzie się wężykiem, często po
nieswoim pasie albo poboczu, jeśli się da, albo w połowie po asfalcie a w
połowie po piasku z przechyłem wzmacniającym braterstwo pasażerów.
Można wtedy próbować coś zmienić w swojej poskręcanej pozycji ciała (4
osoby na miejscu przeznaczonym dla 3). Co jakiś czas zatrzymują nas
patrole policyjne, odbierając swoje 20 naira opłaty za nieczepianie się
kierowcy. Po godzinie stłoczenia, wytrzęsienia i upału człowiek wysiada
jak pijany i próbuje stanąć na zdrętwiałych nogach.
Przyjechałam
z rzeczywistości, gdzie rodziny to mąż, żona i 2-3 dzieci, czasem
więcej z wyboru. A tu, proszę. Ktoś opowiada mi, że jego ojciec był
wyznawcą religii tradycyjnej i miał 3 żony. Jedna z nich, jego matka,
miała 11 dzieci, z których żyje 9. W sumie było ponad 20 (z 3 żon) braci
i sióstr, czyli całość najbliższej rodziny to około 30 osób! Do tego
niezliczona ilość ciotek i wujków oraz innych mieszkańców wioski, którzy
wszyscy uważają się za kuzynów i witają się z tobą jak brat i siostra.
Są bardzo gościnni i pomogą ci w każdych tarapatach. Praktycznie
nie istnieją sierocińce, bo każde dziecko znajdzie opiekuna w rodzinie.
Najstarszy syn i córka pomagają rodzicom w prowadzeniu domu i opiece
nad młodszymi. Na nich ciąży ta odpowiedzialność, ale jednocześnie
reszta jest im posłuszna nawet w dorosłym życiu. W razie problemów
rodzinnych są oni wzywani do rozstrzygania sporów i podejmowania
ostatecznych decyzji. Zwykle najstarsi nie zostają księżmi i
zakonnicami, bo rodzina nie udziela im pozwolenia. Najmłodsza córka ma
obowiązek opieki nad rodzicami na starość i to także ogranicza jej
możliwości wyborów życiowych i jakichkolwiek wyjazdów. W praktyce różnie
to bywa, bo czasem inne dzieci przejmują odpowiedzialność, a jeśli
rodzina jest bogata, spokojnie finansują rodziców nawet, gdy najstarszy
idzie do seminarium czy zakonu. Ale tak, czy owak, nie jest mi łatwo
wyobrazić sobie, jak mogłoby wyglądać moje dzieciństwo z tatą, mamą,
dwiema innymi żonami taty i gromadą rodzeństwa własnego i przybranego. W
sumie nie byłoby to nawet takie złe. Człowiek w takich warunkach zawsze
znajdzie wsparcie i nie wie, co to osamotnienie i zdanie na własne
siły. Choć z drugiej strony podlega różnym prawom społecznym i musi się
podporządkować najstarszym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz