poniedziałek, 4 lutego 2013

Kamerun, grudzień 2011



Kochani,

Pozdrowienia z Kamerunu. Coś tu Wam prześlę na początek, choć opisy będą w odcinkach. Jesteśmy już z naszymi siostrami w Baffusam, ale żeby tu dotrzeć...
Podróż z Owerri do Yamoyo to właściwie relaksująca wycieczka - wygodny, klimatyzowany samochód i stosunkowo dobra droga. Miejsce noclegu też mi znane i oswojone. W tej klaretyńskiej parafii mieszka dziewczyna, która przygotowuje się do wstąpienia do naszego zgromadzenia. Zostało jej 2 lata studiów i tzw. Juth service. Biedaczka czeka do stycznia na wznowienie wykładów,  bo uniwersytet  zamknięto po wrześniowej rozrubie. Studenci protestowali przeciw podwyższeniu czesnego i jak to zwykle bywa w podobnych przypadkach, podpalili samochody i zniszczyli budynki, więc ci, co mieszkają w internacie, nie mieli dokąd się wprowadzić. To się nazywa "strajk". Ponieważ trudno wskazać winnych, wszyscy studenci musieli zapłacić składkę za zniszczenia i czekają na naprawienie szkód.
Rano ruszamy ku granicy. Droga gorsza, ale da się przeżyć. Zostawiamy samochód po stronie kameruńskiej i kontynuujemy tzw. taksówką. No i ta podróż z całą pewnością zapisze się w mojej pamięci na zawsze. Odcinek od granicy do pierwszego osiedla jest kompletnie zaniedbany i przejezdny jedynie w porze suchej. Okazało się, że został otwarty zaledwie tydzień przed naszą podrożą. Czasem przebycie go zajmuje tydzień (czego doświadczył jadący z nami klaretyn, który przed laty pracował w Kamerunie), a w skrajnych przypadkach miesiąc. Głębokie doły, w które teraz z całą ufnością w Bożą Opatrzność wjeżdżaliśmy samochodem, po deszczu wypełniają się błotem. Wtedy podróżujący spokojnie rozbijają swój obóz na poboczu i śpią tam kilka dni aż wyschnie. Ludzie z pobliskich wiosek donoszą jedzenie i ustawiają regularny targ w lesie. Ponieważ i na naszej trasie ktoś złapał gumę i mieliśmy postój spowodowany solidarną pomocą w wymianie koła i zakopywaniu nieprzejezdnego odcinka, mogłam bliżej przyjrzeć się otoczeniu, w którym kilkudniowe obozowiska mają miejsce....
Busz, las tropikalny, dżungla- chyba wszystkie te określenia pasują. Bardzo wysoka, gęsta roślinność, liany zwisają wzdłuż drogi, którą maszerują dość duże mrówki tworząc na piasku misterną siatkę. Nie należy tam stawiać nogi! Warto też dobrze się ubrać, bo oprócz zwykłych komarów przenoszących jedynie malarię, można być ukąszonym przez muchę tse-tse, zapaść na śpiączkę afrykańską i już się nie obudzić. No i hit programu – z dżungli dochodzą odgłosy niedwuznacznie sugerujące bliskość... małp. No, takich atrakcji nie miałam w gęsto zaludnionym Ibolandzie.

Za pierwszym miastem nowoczesna, asfaltowa droga z dobrym drenażem wodnym i znakami drogowymi, a potem wjeżdżamy w strefę budowy. Szosa wiedzie przez teren górzysty, pełna zakrętów, serpentyn i oferująca przepiękne widoki. 
  
Zbocza pokryte tropikalną roślinnością – ogromne palmy, eukaliptusy i mnóstwo innych, o nazwach mi nieznanych. Co za piękno!
Zatrzymujemy się czasami, bo pracują koparki wybierające ziemię ze zboczy i w ten sposób poszerzające drogę. Patrzymy, jak osuwają się całe piaszczyste ściany. Tam, gdzie są skały, używa się dynamitu (to wiem tylko z opowieści). A kto buduje tę piękną i dobrze zaplanowaną drogę? Chińczycy! Wśród kameruńskich robotników widzimy pojedynczych, żółtych osobników w charakterystycznych trójkątnych kapeluszach. Gdziekolwiek są, ciągle się ruszają, sprawnie kierując koparkami lub organizując grupę robotników. Ich mrówcza praca kontrastuje z obrazkami widzianymi zwykle w Nigerii – jeden pracuje, a pięciu się przygląda. Ponoć jest to komercyjna wymiana. My budujemy wam drogę, wy nam otwieracie rynki zbytu dla naszych produktów. W Kongo też są.
Wieczorem docieramy do Bamenda, miasta w pobliżu którego pracują klaretyni. Wspinamy się znowu na jakiś szczyt i wreszcie dojeżdżamy do parafii. Prawdziwy ziąb i poranna mgła, jak to w górach. Wzięłam sweter, ale niestety nie wzięłam polaru. Na szczęście skarpetki „na wszelki wypadek”. No, nie dziwię się, że w Kamerunie jest tylu polskich misjonarzy. Klimat sprzyja Europejczykom. Na targu widzimy mnóstwo pomidorów, ziemniaków i kapusty – dobrze rosną tam, gdzie jest chłodniej. Dostałam gruby koc, ale go jeszcze złożyłam na pół i nakryta na głowę przetrwałam pierwszą „zimową” noc.
W Bamenda, a ściśle, na jej przedmieściach, świętowaliśmy 25 lat klaretyńskiej misji w anglojęzycznej części Kamerunu.  Przygotowania zakłócił drobny, ale bolesny dla organizatorów incydent – uciekła krowa kupiona na świąteczny obiad. Chyba wyczuła, że zbliża się śmierć, zerwała sznurek i... tyle ją widziano. 
Po uroczystej mszy pełnej śpiewów i okolicznościowych przemówień oraz małym co nieco opuszczamy anglojęzyczną część Kamerunu i kierujemy się do miasta, gdzie mieszkają nasze siostry – Baffusam. W samochodzie 4 klaretynów i 3 klaretynki (upakowani jak zwykle jak śledzie w puszce), a na pace postulantka, kleryk, nasze bagaże, worki z ziemniakami, kapustą, marchew, włoszczyzna, pomidory... z podziału darów ofiarowanych w Kościele. 
Postulantka jest trochę nasza – kameruńska dziewczyna, którą spotkałyśmy w Nigerii, gdzie studiowała, a teraz odbywa swoją formację w Baffusam. W ciągu 6 miesięcy opanowała francuski na tyle, że chodzi już na wykłady w tzw. „interpostulancy”, gdzie ma liturgikę, sakramenty, historię Kościoła, podstawy życia konsekrowanego, itd. Dobrze się zaadaptowała.
Właśnie przenosimy się do strefy francuskojęzycznej i to oczywiście stwarza pewien problem komunikacyjny. Rozmawiamy jakąś dziwną mieszanką. Mój francuski, to czasy szkoły średniej, a więc ździebko dawno... Pole odpowiedzialne za języki w korze mózgowej zostało gwałtownie poruszone dużą liczbą gęstych bodźców. Słyszane słowa francuskie, usilnie wydobywane hiszpańskie i narzucające się angielskie spowodowały tam rodzaj elektrycznych wyładowań z następującym po chwili bul, bul, bul – gotowanie z przegrzania. Tylko język ojczysty jakoś kompletnie skapitulował i uznał, że i tak nie ma szans w tym otoczeniu. Z biegiem dni poprawia się bierny francuski i czynny hiszpański. Ale o zgrozo! Są słowa, których nie mogę przypomnieć sobie po hiszpańsku, a bardzo dobrze pamiętam w... ibo! I po co ta cała wieża Babel? Czyż życie nie było łatwiejsze przedtem?

 Chałupka naszych sióstr niczego sobie. Wybudowana jako hotel dla studentek, z powodu zmiany sytuacji (nie ma zapotrzebowania), teraz jest domem wspólnoty. Drobiazgi w postaci stałej elektryczności i wody (zarówno zimnej, jak i ciepłej!) czynią życie znacznie przyjemniejszym. A na podwórku kury, kilka koziołków (niektóre malutkie), psy wypuszczane tylko na noc. No i ogród z kukurydzą, plantains, warzywami, itp.


Trochę cieplej niż w Bamenda, ale... na mszę o 5.45 rano maszerowałam owinięta w koc. Na moje wyczucie zgaduję, że było 10-12 stopni. Cóż, grudzień, a więc zima.
W otoczeniu parafii znajdują się salki katechetyczne – 2 długie, parterowe budynki, w których aktualnie uczy się około 600 osób. Katechezy odbywają się w każdą niedzielę 7 – 8.30 i obejmują przygotowanie do chrztu, komunii i bierzmowania. Cały program to 3 lata. Jestem pod wrażeniem, bo w Owerri, w szkole klaretynów takie przygotowanie trwa... 3 miesiące. To mi dało do myślenia, jaki poziom wiedzy o życiu chrześcijańskim mają nasze dzieci i młodzież, w tym – kandydatki do zakonu.
Katechumeni to głównie dzieci i młodzież.
Rodzice i dziadkowie trwają w większości przy swoich tradycyjnych wierzeniach i kultywują stare zwyczaje. Np. zmarłemu odcina się głowę, grzebie resztę, a czaszkę stawia w „domu czaszek” w siedzibie lokalnego króla. Poza tym prawdziwy wyznawca nie używa środków lokomocji. Wystarczy mocno się skoncentrować i już przenosimy się do celu podróży. Wyraziłam pragnienie zastosowania tego sposobu podczas mojego kolejnego przyjazdu do Polski, ale Angelika stwierdziła, że nie mam szans, bo potrzebna jest wiara, której ja nie posiadam. W Baffusam katolicy stanowią 20%. Jest sporo muzułmanów, a większość stanowią wyznawcy religii animistycznych. A więc to teren pierwszej ewangelizacji. Ile jeszcze takich miejsc, gdzie chrześcijaństwo dopiero stawia swoje pierwsze kroki?
Jesteśmy w Baffusam u naszych sióstr. A cóż one tam robią? W parafii prowadzą kilka grup katechumenów, udzielają komunii świętej. W tygodniu Ernestine uczy w szkole dla nauczycieli, a Kathy francuskiego w szkole średniej. Marie Claire prowadzi dom i szuka pracy jako pielęgniarka, ale dotychczas napotykała trudności. Nie ma zatrudnienia dla cudzoziemców. Wszystkie siostry są Kongijkami. Wspólnota działa siódmy rok.
 Podoba mi się wspólnotowa modlitwa, a zwłaszcza gra na bongosie (rodzaj bębna), której Kathy zdaje się być wirtuozem. Nie wiedziałam, że z bębna można wydobyć całą gamę. Podczas, gdy jedna ręka uderza w membranę, druga naciska w pewnych miejscach na obrzeżach powodując zmianę wysokości dźwięków. I to wszystko w bardzo szybkim tempie! Ponieważ i tak nie włączam się w śpiew w języku lingala (za mało dni tu jestem, żeby się zabierać za jego naukę), całą moją uwagę kieruję na palce Kathi – widok ten mnie hipnotyzuje.
Z nowo poznanych potraw wymienię fu fu z kukurydzy i nową zupę – dziama-dziama. Włączyłam do jadłospisu. U braci klaretynów jadłyśmy nawet coś w rodzaju bigosu. No i luksus strefy francuskojęzycznej – co rano chrupiące bagietki.
Klaretyni, Kongijczycy, mają swoją wspólnotę na wsi, niedaleko Baffusam. Misja diecezjalna, mały kościół parafialny. Bardzo przyjemne otoczenie, problem polega na tym, że ludzie raczej nie są zainteresowani. Kontynuują swoje pogańskie życie i spokojnie uprawiają maniok, gdy garstka wybrańców uczestniczy w niedzielnej mszy świętej. Dom buduje dla nich lokalna społeczność. Używają czegoś w rodzaju cegieł zrobionych z wysuszonej ziemi. Nazwałabym to lepianką i chyba nie wytrzyma wielu lat. Ale może się mylę?
Wreszcie nadchodzi długo oczekiwany moment świętowania 25 lat ślubów zakonnych Ernestine i Marie Claire. Zdjęcia – zwiastuny już widzieliście. 
Tańce i śpiewy w strojach tradycyjnych, ale największe wrażenie zrobiła na mnie grupa panów ze strzelbami. 
 Tanecznym krokiem podeszli do bocznego okna, postrzelali na zewnątrz i pomaszerowali ku drugiej bocznej ścianie. Tu powtórka i dalej pląsy. W środku facet z widłami. Co to ma znaczyć? Ano, podczas radosnych celebracji się strzela, więc biskup pozwolił wprowadzić ten element do liturgii. Mnie się osobiście podobało.
Tak, można by jeszcze snuć długo. Ale przecież szczegóły kulinarne przyjęcia już by was znudziły. Czas wracać do Owerri. A tu – życie idzie dalej.
Wszystkiego Dobrego w Nowym Roku.
Ania

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz