poniedziałek, 4 lutego 2013

Styczeń 2011

Benue State

Nowy rok zaczęłyśmy od podróży z cyklu „poznaj Nigerię”, korzystając z okazji, że klaretyni z rady muszą czasem w związku ze swoim urzędem jeździć w odległe miejsca. Nasza obecność urozmaiciła niewątpliwie życie zaprzyjaźnionego O. Winfreda, który z wyraźną przyjemnością został naszym przewodnikiem i organizatorem krajoznawczej wyprawy. Wyruszyliśmy więc we trójkę – on, Aimee i ja, zupełnie niesamowitym Peugeotem, testowanym i produkowanym w Nigerii, a przez to przystosowanym do tutejszych dróg i klimatu. Zniósł codzienne długie trasy, kurz i wyboje, nie stwarzając najmniejszych problemów, czym wzbudził mój głęboki szacunek dla producenta.



Początek to znana już i wielokrotnie przemierzana droga do Enugu, gdzie zjedliśmy obiad u pewnej rodziny, której dziadek był lokalnym królem. Malownicze zdjęcie na ścianie przykuło moją uwagę . Wszędzie żywili nas krewni i znajomi szefa podróży. Tutaj przyjęcie i nakarmienie gościa jest nakazem i przyjemnością i ponoć bardziej cieszy się ten, kto gości niż ten, kto przybywa w gościnę.

Następny etap stanowił Benue State i jego stolica Makurdi, rodzinne strony O. Winfreda. To był mój drugi raz, po roku, w tym miejscu. Zamieszkuje go mieszanka plemion z przewagą Tivi i Idoma. Z Tivi pochodzi O. Winfred i nasza obecna aspirantka Felicia. Mieliśmy okazję odwiedzić jej rodzinę i posmakować obowiązkowego „poundred yam”, czyli tłuczonego jamu i bardzo pikantnej ryby.



Jedzenie na całej trasie stanowiło dla mnie dość duży problem, ponieważ każdy chciał nas ugościć jak najlepiej, co oznaczało kurczaki i inne mięsa, czasem co 2 godziny (a nie wypada odmówić). W dodatku ilość pieprzu znacznie przekroczyła możliwości adaptacyjne mojego żołądka, który już nieco zaprawił się w bojach w Nigerii, ale jednak był traktowany z roztropnością. 10 minut po zjedzeniu jednego z takich kurczaków ogień zajął obszar pomiędzy moim żołądkiem i gardłem, ból, pot, kołatanie serca, słabość z wrażeniem bliskości omdlenia i bezradność, co teraz? Oczywiście wiem, co teraz – idealna byłaby tabletka omeprazolu, ale nie ma takowej w zasięgu. Przeszło po kolejnych 15 minutach, ale odtąd wszelkie jedzenie badałam bardzo ostrożnie. Cóż, są chwile, że nawet najbardziej ekumeniczny żołądek wysiada.




 W Makurdi spędziliśmy półtora dnia, w towarzystwie zaprzyjaźnionego ks. Jacoba, który po naszym wyjeździe czuł się „jakby mu umarł ktoś bliski”, bo nasza trójka przywiozła radość, żarty i ból brzucha od śmiechu.




Ważnym punktem programu była wizyta u fryzjera, jedynego w kraju, który...








...jest w stanie nadać fryzurom naszych przyjaciół właściwy, jedyny i niepowtarzalny kształt. Operacja ta czasochłonna i bardzo dokładna zajęła nam chyba z 2 godziny, które po części spędziłam na spacerze po wiosce i kontakcie z miejscową społecznością. Miałam nawet pokusę, żeby też pójść pod nożyce, ale odrzuciłam ją tłumacząc sobie, że nikt tu nigdy nie obcinał takich włosów jak moje, więc efekt jest trudny do przewidzenia.







Widzieliśmy jeden ze starszych klasztorów i katedrę Makurdi, nowiutką, zbudowaną przez Niemców. Chyba najlepszy budynek kościelny, jaki do tej pory widziałam w Nigerii,











a przy wejsciu grupę kobiet w tradycyjnym stroju Tivi, w biało- czarne paski.











Lud to pracowity, rolniczy, produkujący jam i pomarańcze bardzo tutaj tanie i wywożone do innych stanów na sprzedaż.












Ma swoją specyficzną muzykę i pieśni, których słuchaliśmy podczas jazdy, a dwóch Tiv tenorów dzielnie się włączało ku naszej radości.







Zapomniałam wspomnieć ważne klaretńskie miejsce, jakim jest nowicjat w Utonkon. Wpadliśmy tam tylko jak po ogień, bo droga do Makurdi daleka, ale udało się rzucić okiem na  ciche, skromne zabudowania, otoczone zielenią, gdzie właśnie dwudziestu paru nowicjuszy zaszyło się po kątach w związku z tzw. dniem pustyni. Całość załogi stanowią oni z mistrzem nowicjatu i socjuszem – obaj młodzi, socjusz to neoprezbiter, i dwóch ochroniarzy - oddźwiernych. To tutaj norma, że brama jest pilnowana dzień i noc.


W Utonkon zobaczyłam po raz pierwszy w Nigerii tor kolejowy. Jeden, bo pociągi mijają się na stacjach. To właśnie tutaj z pociagu wysiedli w 1917 roku pierwsi misjonarze, a Kościół przez nich założony dał początek kilku obecnym diecezjom. Historyczne to więc i zasłużone miejsce.


Platoau State




Z Makurdi, gdzie nocowałyśmy, jak roku temu, w Pastoral Center, przylegającym bezpośrednio do seminarium diecezjalnego...










ruszyliśmy do Plateau State, gdzie własnie objął parafię O. Hilary cmf. Przemiły ten człowiek pracuje u podstaw, jednocześnie starając się ożywić życie parafialne (codzienna adoracja o 5 rano i msza o 6 – kościół pełen) oraz się osiedlić (zdołał na razie wyremontować salę wspólnoty – acha, ma młodego klaretyna do pomocy, i sprowadzić sobie łóżko z Owerri, żyje w warunkach obozu harcerskiego, przynajmniej ogrzewanie nie jest potrzebne).



Problem stanowi woda. Począwszy od tego miejsca, wszędzie na naszej trasie, ludzie ją kupują, co oznacza, że także oszczędzają. Prysznic, owszem, może być zamontowany, ale wodę dostaje się w kuble i radź sobie człowieku. Pewnie ta hyrdaulika ma zastosowanie w porze deszczowej. Teraz, w suchej, mijamy wyschnięte koryta wielkich rzek i raczej stepowe pobocza. Obok rzek wykopane są suche teraz baseny. Kiedy woda opada zostaje w nich mnóstwo ryb, które wybiera się z mułu. Takie rzeczne, sezonowe żniwa.


Jak wspomniałam, jedzenie stanowiło dla mnie wyzwanie i żołądek kilkakrotnie wyraźnie zaprotestował. Za to moi towarzysze podróży używali sobie do woli korzystając z powszechnej gościnności i wypatrując lokalnych przysmaków. Przede wszystkim nie do pogardzenia jest tzw. „bush meat”, czyli można powiedzieć „dziczyzna”, a w praktyce mięso wszystkiego, co żyje. Nie należy dociekać zbyt głęboko, a jedynie skupić się na konsumpcji i związanych z tym rozkoszach. Na zdjęciu widzimy węże i małego krokodyla.


Ja jeszcze nie osiągnęłam tego poziomu adaptacji misyjnej, a nawet prawdopodobnie przeżywam pewien regres, bo mój organizm stanowczo odrzucał „local food” i domagał się chleba, jajek, makaronu i ryżu. Nawet kurczaki wchodziły ostrożnie. Przywieźliśmy trochę bush meat do domu i klartyni, włącznie z prowincjałem, zmietli go błyskawicznie. Z tego wnoszę, że jednak dobre. A najlepszy jest szczur. Bez żartów. To była jedna z opcji na obiedzie u O.Jakuba. Wybrałam wieprzowinę. Co za brak fantazji.

Jesteśmy w Platoau State u O. Hilarego. Kolejny dzień rozpoczynamy od krótkiej wizyty grzecznościowej u biskupa diecezji Shendam, po której jedziemy na płaskowyż w okolice Pankshin. Krajobraz iście górski, i wjeżdżamy na kilkaset metrów n.p.m. Tu biały człowiek może się zrelaksować. Przyjemny chłodek, wiaterek, krajobraz płaski z pojedynczymi drzewami niczym na Mazowszu. Nic dziwnego, że Europejczycy upodobali sobie to miejsce i zaszczepili uprawy zboża, marchwi, kapusty, ogórków, cebuli, fasolki i swojskich ziemniaków. Do dziś mieszkańcy eksportują je na cały kraj.

Kamienie, kamienie, pusto. Wjeżdżamy do wioski i stopniowo zewsząd zaczynają schodzić się ludzie. Poubierani w długie spodnie, bluzy z długimi rękawami, a nawet kufaje. Dzieciaki obszarpane i brudne, beztrosko wytarzane w pyle.  Tu refleksja – białe, ubrudzone dziecko zmienia kolor na czarny, a czarne staje się bielsze. Podczas całej naszej niezapowiedzianej wizyty ludzi przybywa i przybywa, a nieprzebrane tłumy dzieci niezbicie świadczą, że planowanie rodziny nie ma tu najmniejszego zastosowania. Wszyscy oni machają nam na całej trasie przejazdu niczym królowej angielskiej.





Tajemnica takiego entuzjazmu tkwi w tym, że biskup obiecał im powstanie ich własnej parafii w miejsce dotychczasowej stacji. Budują więc jak mrówki dom dla misjonarzy, a póki co oferują już gotowe miejsce na tymczasowe zamieszkanie. Na tym pustkowiu pędem zorganizowali dla nas skromny poczęstunek. Widać było radość na twarzach O. Winfreda i Hilarego i dziś, gdy to piszę,  już wiadomo, że misja została zaakceptowana. Nie ukrywam, że i mnie ujęła atmosfera tego miejsca. „Panie, rozbijmy na tej górze trzy namioty, jeden dla Ciebie, jeden dla braci i jeden dla sióstr...” Gotowa byłabym się tam osiedlić.





Po przespaniu kolejnej nocy w ekskluzywnym hotelu (brrr, oczyszczanie terenu zaczęłam od wygonienia zza kotary olbrzymiej, obrzydliwej jaszczurki, odkrytej przypadkowo podczas wietrzenia pokoju; poza tym brud, kubeł z wodą, bez światła w łazience i autoperswazja, że przecież jestem na misjach, więc proszę bez wymagań) ruszyliśmy tym razem we czwórkę, bo także z O. Hilarym w stronę Taraba State.






I tu atrakcja sezonu – przeprawa przez rzekę na skleconej domowym sposobem tratwie mieszczącej dwa samochody i ludzi.






Należy opuścić pojazd i płynąć na stojąco. To w razie, gdyby się zaczęło tonąć. Mały silnik zamontowany z tyłu umożliwił sprawne pokonanie trasy. A na mijanej wyspie stado krów z pasterzem Fulani. Całą północ w większości zamieszkują Fulani i Hausa, zwykle muzułmanie, przy czym Fulani znani są głównie z hodlowli krów. Kobiety ubierają się w przepiękne kolorowe muzłmańskie zawoje, co w połączeniu z równie kolorowymi misami noszonymi na głowie stanowi malowniczy widok niczym z baśni z tysiąca i jednej nocy. Niestety mój refleks szachisty na urlopie nie pozwolił mi zrobić zdjęcia. Uciekają, a faceci się tylko śmieją.

Wracając więc do krów nad rzeką. Naraz pasterz wszedł do wody, a krowy za nim i po chwili zobaczyliśmy całe stado... płynące za pasterzem. Pływające krowy. Nie zmyślam.






Za rzeką obowiązkowa konsumpcja rybek smażonych w całości. Tym razem się skusiłam, choć wyobraźnia podsuwa obrazy tajemniczych, bardzo niebezpiecznych drobnoustrojów, które mogą znajdować się w środku. Ale... przecież mamy też układ immunologiczny i trzeba go nieco rozruszać.






Taraba State

No i docieramy do celu, czyli Taraba State. Miejscami drogi są bardzo dobre i puste (zagęszczenie ludności gwałtownie spada i mkniemy wśród niezamieszkałych ugorów, co za różnica z Ibolandem, gdzie człowiek siedzi na człowieku, a na drogach ciągłe korki), co kusi naszych braci, żeby przycisnąć pedał gazu. Ach, trzeba mieć wiarę i nadzieję, żeby opanować stres związany z obserwacją szybkościomierza – 130, 140, 150, 160....




Miasteczko Garba Chede zamieszkuje mieszanka plemion, ludzi różnych języków i religii, przy czym dominuje islam. W samym środku króluje wielki meczet i tak już od kilku dni, nad ranem słyszymy wezwania do modlitwy.













Domki budują podobne jak w Benui, ale ogradzają je trawą, czy zbożem wiązanym w rodzaj płotu, a poszczególne zagrody tworzą osiedle w kształcie koła.









Moją uwagę zwróciła studnia, głeboka i niczym nie zabezpieczona, bo przecież kilka patyków nie uchroni roztargnionych przed ewentualnym wypadkiem. A studnia jest nieomalże na drodze.

Mijamy handlarzy różnych dziwnych, nieznanych mi owoców. Dobre.

Ponoć nazwa Garba Chede ma niechlubną historię. Biali budowali tu drogę w czasach kolonialnych i Garba był podwykonawcą. Skasował pieniądze, ale robotę wykonał źle i kiedy „colonial master” zobaczył efekt, zakrzyknął „Garba, głupku” i to teraz w nieco zmienionym brzmieniu jest nazwa miasteczka.




To tutaj właśnie startuje nowa klaretyńska misja. Na zaproszenie lokalnego biskupa jeden z naszych braci obejmuje parafię, podupadłą materialnie i skłóconą etnicznie. Założyli ją dawno temu biali misjonarze, co widać w stylu budowy kościoła i dzwonnicy, ale świetność budynków należy już do odległej przeszłości.








Społeczność odrzuciła ostatniego proboszcza, bo należał do jednego z głównych tutaj plemion, co nie podobało się pozostałym. Trzeba więc było szukać człowieka z zewnątrz.








 Przed nowym proboszczem stoi duże wyzwanie. Materialnie - z ledwością jest gdzie zamieszkać, społecznie - waśnie i brak zaangażowania parafian a logistycznie - 60 (!) stacji (osiedli) do objechania. Biskupowi należy oddać szacunek, że oto w dniu przejęcia parafii niespodziewanie dostarczył na ten cel samochód – stary model mercedesa w dobrym stanie. Już te 60 stacji jakby się przybliżyły...






Po południu Aimee zaangażowała się w duszpasterstwo młodzieżowo - powołaniowe ucząc chórek kongijskich pieśni. Śpiewają, cokolwiek usłyszą z różnych stron Afryki, przekręcają, modyfikują i potem ich „utwory” daleko odbiegają od oryginału. Nawet mnie, laika, bolały uszy od kaleczonego „świętego” w języku ibo.




Już w Makurdi odczuwało się chłodniejsze poranki, a im dalej na północ i wschód, tym zimniej. W Garba Chede „ziąb” osiągnął punkt kulminacyjny i do polaru (bardzo potrzebnego podczas tej podróży, a użytego chyba pierwszy raz odkąd go przywiozłam do Nigerii) dołączyły skarpetki. Bez nich nogi by mi skostniały. Z tego wnoszę, że musiało być dobrze poniżej 20 stopni.


Cross River



Wreszcie wracamy. Jechaliśmy tu 5 dni, odkrywając świat, teraz droga powrotna zajmie nam tylko 2. Trasa tym razem wiedzie przez Ogoja, gdzie nocujemy w kolejnej klaretyńskiej parafii. W ciągu 10 lat bracia włożyli wiele wysiłku i teraz z prawdziwą przyjemnością patrzyłam na pięknie odremontowany kościół i dom parafialny. A na „stojaku” przechowalnia jamu. Może tak leżakować długie miesiące.



Nowy stan to Imo, domowe śmieci. Zatrzymujący nas patrol policji dokładnie zlustrował samochód i zadał O. Winfredowi kluczowe pytanie „Dokąd wieziesz Oibo (białego człowieka)?” Taaak. Wszyscy byliśmy po cywilu, więc policja czujnie badała, czy przypadkiem nie zostałam porwana dla okupu. Winfred porywaczem. Nie mogliśmy przestać się śmiać. Ale chwała naszej wspaniałej policji.

Pozdrawiam, Ania

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz