Benue State
Nowy rok zaczęłyśmy od podróży z cyklu „poznaj Nigerię”, korzystając z
okazji, że klaretyni z rady muszą czasem w związku ze swoim urzędem
jeździć w odległe miejsca. Nasza obecność urozmaiciła niewątpliwie życie
zaprzyjaźnionego O. Winfreda, który z wyraźną przyjemnością został
naszym przewodnikiem i organizatorem krajoznawczej wyprawy. Wyruszyliśmy
więc we trójkę – on, Aimee i ja, zupełnie niesamowitym Peugeotem,
testowanym i produkowanym w Nigerii, a przez to przystosowanym do
tutejszych dróg i klimatu. Zniósł codzienne długie trasy, kurz i wyboje,
nie stwarzając najmniejszych problemów, czym wzbudził mój głęboki
szacunek dla producenta.
Początek to znana już i wielokrotnie przemierzana droga do Enugu, gdzie
zjedliśmy obiad u pewnej rodziny, której dziadek był lokalnym królem.
Malownicze zdjęcie na ścianie przykuło moją uwagę . Wszędzie żywili nas
krewni i znajomi szefa podróży. Tutaj przyjęcie i nakarmienie gościa
jest nakazem i przyjemnością i ponoć bardziej cieszy się ten, kto gości
niż ten, kto przybywa w gościnę.
Następny etap stanowił Benue State i jego stolica Makurdi, rodzinne
strony O. Winfreda. To był mój drugi raz, po roku, w tym miejscu.
Zamieszkuje go mieszanka plemion z przewagą Tivi i Idoma. Z Tivi
pochodzi O. Winfred i nasza obecna aspirantka Felicia. Mieliśmy okazję
odwiedzić jej rodzinę i posmakować obowiązkowego „poundred yam”, czyli
tłuczonego jamu i bardzo pikantnej ryby.
Jedzenie
na całej trasie stanowiło dla mnie dość duży problem, ponieważ każdy
chciał nas ugościć jak najlepiej, co oznaczało kurczaki i inne mięsa,
czasem co 2 godziny (a nie wypada odmówić). W dodatku ilość pieprzu
znacznie przekroczyła możliwości adaptacyjne mojego żołądka, który już
nieco zaprawił się w bojach w Nigerii, ale jednak był traktowany z
roztropnością. 10 minut po zjedzeniu jednego z takich kurczaków ogień
zajął obszar pomiędzy moim żołądkiem i gardłem, ból, pot, kołatanie
serca, słabość z wrażeniem bliskości omdlenia i bezradność, co teraz?
Oczywiście wiem, co teraz – idealna byłaby tabletka omeprazolu, ale nie
ma takowej w zasięgu. Przeszło po kolejnych 15 minutach, ale odtąd
wszelkie jedzenie badałam bardzo ostrożnie. Cóż, są chwile, że nawet
najbardziej ekumeniczny żołądek wysiada.
W Makurdi spędziliśmy półtora dnia, w towarzystwie zaprzyjaźnionego ks.
Jacoba, który po naszym wyjeździe czuł się „jakby mu umarł ktoś
bliski”, bo nasza trójka przywiozła radość, żarty i ból brzucha od
śmiechu.
Ważnym punktem programu była wizyta u fryzjera, jedynego w kraju, który...
...jest w stanie nadać fryzurom naszych przyjaciół właściwy, jedyny i
niepowtarzalny kształt. Operacja ta czasochłonna i bardzo dokładna
zajęła nam chyba z 2 godziny, które po części spędziłam na spacerze po
wiosce i kontakcie z miejscową społecznością. Miałam nawet pokusę, żeby
też pójść pod nożyce, ale odrzuciłam ją tłumacząc sobie, że nikt tu
nigdy nie obcinał takich włosów jak moje, więc efekt jest trudny do
przewidzenia.
Widzieliśmy jeden ze starszych klasztorów i katedrę Makurdi, nowiutką,
zbudowaną przez Niemców. Chyba najlepszy budynek kościelny, jaki do tej
pory widziałam w Nigerii,
a przy wejsciu grupę kobiet w tradycyjnym stroju Tivi, w biało- czarne paski.
Lud to pracowity, rolniczy, produkujący jam i pomarańcze bardzo tutaj tanie i wywożone do innych stanów na sprzedaż.
Ma swoją specyficzną muzykę i pieśni, których słuchaliśmy podczas jazdy,
a dwóch Tiv tenorów dzielnie się włączało ku naszej radości.
Zapomniałam wspomnieć ważne klaretńskie miejsce, jakim jest nowicjat w
Utonkon. Wpadliśmy tam tylko jak po ogień, bo droga do Makurdi daleka,
ale udało się rzucić okiem na ciche, skromne zabudowania, otoczone
zielenią, gdzie właśnie dwudziestu paru nowicjuszy zaszyło się po kątach
w związku z tzw. dniem pustyni. Całość załogi stanowią oni z mistrzem
nowicjatu i socjuszem – obaj młodzi, socjusz to neoprezbiter, i dwóch
ochroniarzy - oddźwiernych. To tutaj norma, że brama jest pilnowana
dzień i noc.
W Utonkon zobaczyłam po raz pierwszy w Nigerii tor kolejowy. Jeden, bo
pociągi mijają się na stacjach. To właśnie tutaj z pociagu wysiedli w
1917 roku pierwsi misjonarze, a Kościół przez nich założony dał początek
kilku obecnym diecezjom. Historyczne to więc i zasłużone miejsce.
Platoau State
Z Makurdi, gdzie nocowałyśmy, jak roku temu, w Pastoral Center, przylegającym bezpośrednio do seminarium diecezjalnego...
ruszyliśmy do Plateau State, gdzie własnie objął parafię O. Hilary cmf.
Przemiły ten człowiek pracuje u podstaw, jednocześnie starając się
ożywić życie parafialne (codzienna adoracja o 5 rano i msza o 6 –
kościół pełen) oraz się osiedlić (zdołał na razie wyremontować salę
wspólnoty – acha, ma młodego klaretyna do pomocy, i sprowadzić sobie
łóżko z Owerri, żyje w warunkach obozu harcerskiego, przynajmniej
ogrzewanie nie jest potrzebne).
Problem stanowi woda. Począwszy od tego miejsca, wszędzie na naszej
trasie, ludzie ją kupują, co oznacza, że także oszczędzają. Prysznic,
owszem, może być zamontowany, ale wodę dostaje się w kuble i radź sobie
człowieku. Pewnie ta hyrdaulika ma zastosowanie w porze deszczowej.
Teraz, w suchej, mijamy wyschnięte koryta wielkich rzek i raczej stepowe
pobocza. Obok rzek wykopane są suche teraz baseny. Kiedy woda opada
zostaje w nich mnóstwo ryb, które wybiera się z mułu. Takie rzeczne,
sezonowe żniwa.
Jak wspomniałam, jedzenie stanowiło dla mnie wyzwanie i żołądek
kilkakrotnie wyraźnie zaprotestował. Za to moi towarzysze podróży
używali sobie do woli korzystając z powszechnej gościnności i wypatrując
lokalnych przysmaków. Przede wszystkim nie do pogardzenia jest tzw.
„bush meat”, czyli można powiedzieć „dziczyzna”, a w praktyce mięso
wszystkiego, co żyje. Nie należy dociekać zbyt głęboko, a jedynie skupić
się na konsumpcji i związanych z tym rozkoszach. Na zdjęciu widzimy
węże i małego krokodyla.
Ja jeszcze nie osiągnęłam tego poziomu adaptacji misyjnej, a nawet
prawdopodobnie przeżywam pewien regres, bo mój organizm stanowczo
odrzucał „local food” i domagał się chleba, jajek, makaronu i ryżu.
Nawet kurczaki wchodziły ostrożnie. Przywieźliśmy trochę bush meat do
domu i klartyni, włącznie z prowincjałem, zmietli go błyskawicznie. Z
tego wnoszę, że jednak dobre. A najlepszy jest szczur. Bez żartów. To
była jedna z opcji na obiedzie u O.Jakuba. Wybrałam wieprzowinę. Co za
brak fantazji.
Jesteśmy
w Platoau State u O. Hilarego. Kolejny dzień rozpoczynamy od krótkiej
wizyty grzecznościowej u biskupa diecezji Shendam, po której jedziemy na
płaskowyż w okolice Pankshin. Krajobraz iście górski, i wjeżdżamy na
kilkaset metrów n.p.m. Tu biały człowiek może się zrelaksować. Przyjemny
chłodek, wiaterek, krajobraz płaski z pojedynczymi drzewami niczym na
Mazowszu. Nic dziwnego, że Europejczycy upodobali sobie to miejsce i
zaszczepili uprawy zboża, marchwi, kapusty, ogórków, cebuli, fasolki i
swojskich ziemniaków. Do dziś mieszkańcy eksportują je na cały kraj.
Kamienie,
kamienie, pusto. Wjeżdżamy do wioski i stopniowo zewsząd zaczynają
schodzić się ludzie. Poubierani w długie spodnie, bluzy z długimi
rękawami, a nawet kufaje. Dzieciaki obszarpane i brudne, beztrosko
wytarzane w pyle. Tu refleksja – białe, ubrudzone dziecko zmienia kolor
na czarny, a czarne staje się bielsze. Podczas całej naszej
niezapowiedzianej wizyty ludzi przybywa i przybywa, a nieprzebrane tłumy
dzieci niezbicie świadczą, że planowanie rodziny nie ma tu
najmniejszego zastosowania. Wszyscy oni machają nam na całej trasie
przejazdu niczym królowej angielskiej.
Tajemnica takiego entuzjazmu tkwi w tym, że biskup obiecał im powstanie
ich własnej parafii w miejsce dotychczasowej stacji. Budują więc jak
mrówki dom dla misjonarzy, a póki co oferują już gotowe miejsce na
tymczasowe zamieszkanie. Na tym pustkowiu pędem zorganizowali dla nas
skromny poczęstunek. Widać było radość na twarzach O. Winfreda i
Hilarego i dziś, gdy to piszę, już wiadomo, że misja została
zaakceptowana. Nie ukrywam, że i mnie ujęła atmosfera tego miejsca.
„Panie, rozbijmy na tej górze trzy namioty, jeden dla Ciebie, jeden dla
braci i jeden dla sióstr...” Gotowa byłabym się tam osiedlić.
Po przespaniu kolejnej nocy w ekskluzywnym hotelu (brrr, oczyszczanie
terenu zaczęłam od wygonienia zza kotary olbrzymiej, obrzydliwej
jaszczurki, odkrytej przypadkowo podczas wietrzenia pokoju; poza tym
brud, kubeł z wodą, bez światła w łazience i autoperswazja, że przecież
jestem na misjach, więc proszę bez wymagań) ruszyliśmy tym razem we
czwórkę, bo także z O. Hilarym w stronę Taraba State.
I tu atrakcja sezonu – przeprawa przez rzekę na skleconej domowym sposobem tratwie mieszczącej dwa samochody i ludzi.
Należy
opuścić pojazd i płynąć na stojąco. To w razie, gdyby się zaczęło
tonąć. Mały silnik zamontowany z tyłu umożliwił sprawne pokonanie trasy.
A na mijanej wyspie stado krów z pasterzem Fulani. Całą północ w
większości zamieszkują Fulani i Hausa, zwykle muzułmanie, przy czym
Fulani znani są głównie z hodlowli krów. Kobiety ubierają się w
przepiękne kolorowe muzłmańskie zawoje, co w połączeniu z równie
kolorowymi misami noszonymi na głowie stanowi malowniczy widok niczym z
baśni z tysiąca i jednej nocy. Niestety mój refleks szachisty na urlopie
nie pozwolił mi zrobić zdjęcia. Uciekają, a faceci się tylko śmieją.
Wracając więc do krów nad rzeką. Naraz pasterz wszedł do wody, a krowy
za nim i po chwili zobaczyliśmy całe stado... płynące za pasterzem.
Pływające krowy. Nie zmyślam.
Za rzeką obowiązkowa konsumpcja rybek smażonych w całości. Tym razem się
skusiłam, choć wyobraźnia podsuwa obrazy tajemniczych, bardzo
niebezpiecznych drobnoustrojów, które mogą znajdować się w środku.
Ale... przecież mamy też układ immunologiczny i trzeba go nieco
rozruszać.
Taraba State
No i docieramy do celu, czyli Taraba State. Miejscami drogi są bardzo
dobre i puste (zagęszczenie ludności gwałtownie spada i mkniemy wśród
niezamieszkałych ugorów, co za różnica z Ibolandem, gdzie człowiek
siedzi na człowieku, a na drogach ciągłe korki), co kusi naszych braci,
żeby przycisnąć pedał gazu. Ach, trzeba mieć wiarę i nadzieję, żeby
opanować stres związany z obserwacją szybkościomierza – 130, 140, 150,
160....
Miasteczko Garba Chede zamieszkuje mieszanka plemion, ludzi różnych
języków i religii, przy czym dominuje islam. W samym środku króluje
wielki meczet i tak już od kilku dni, nad ranem słyszymy wezwania do
modlitwy.
Domki budują podobne jak w Benui, ale ogradzają je trawą, czy zbożem
wiązanym w rodzaj płotu, a poszczególne zagrody tworzą osiedle w
kształcie koła.
Moją
uwagę zwróciła studnia, głeboka i niczym nie zabezpieczona, bo przecież
kilka patyków nie uchroni roztargnionych przed ewentualnym wypadkiem. A
studnia jest nieomalże na drodze.
Mijamy handlarzy różnych dziwnych, nieznanych mi owoców. Dobre.
Ponoć nazwa Garba Chede ma niechlubną historię. Biali budowali tu drogę w
czasach kolonialnych i Garba był podwykonawcą. Skasował pieniądze, ale
robotę wykonał źle i kiedy „colonial master” zobaczył efekt, zakrzyknął
„Garba, głupku” i to teraz w nieco zmienionym brzmieniu jest nazwa
miasteczka.
To tutaj właśnie startuje nowa klaretyńska misja. Na zaproszenie
lokalnego biskupa jeden z naszych braci obejmuje parafię, podupadłą
materialnie i skłóconą etnicznie. Założyli ją dawno temu biali
misjonarze, co widać w stylu budowy kościoła i dzwonnicy, ale świetność
budynków należy już do odległej przeszłości.
Społeczność odrzuciła ostatniego proboszcza, bo należał do jednego z
głównych tutaj plemion, co nie podobało się pozostałym. Trzeba więc było
szukać człowieka z zewnątrz.
Przed nowym proboszczem stoi duże wyzwanie. Materialnie - z ledwością
jest gdzie zamieszkać, społecznie - waśnie i brak zaangażowania parafian
a logistycznie - 60 (!) stacji (osiedli) do objechania. Biskupowi
należy oddać szacunek, że oto w dniu przejęcia parafii niespodziewanie
dostarczył na ten cel samochód – stary model mercedesa w dobrym stanie.
Już te 60 stacji jakby się przybliżyły...
Po południu Aimee zaangażowała się w duszpasterstwo młodzieżowo -
powołaniowe ucząc chórek kongijskich pieśni. Śpiewają, cokolwiek usłyszą
z różnych stron Afryki, przekręcają, modyfikują i potem ich „utwory”
daleko odbiegają od oryginału. Nawet mnie, laika, bolały uszy od
kaleczonego „świętego” w języku ibo.
Już w Makurdi odczuwało się chłodniejsze poranki, a im dalej na północ i
wschód, tym zimniej. W Garba Chede „ziąb” osiągnął punkt kulminacyjny i
do polaru (bardzo potrzebnego podczas tej podróży, a użytego chyba
pierwszy raz odkąd go przywiozłam do Nigerii) dołączyły skarpetki. Bez
nich nogi by mi skostniały. Z tego wnoszę, że musiało być dobrze poniżej
20 stopni.
Cross River
Wreszcie wracamy. Jechaliśmy tu 5 dni, odkrywając świat, teraz droga
powrotna zajmie nam tylko 2. Trasa tym razem wiedzie przez Ogoja, gdzie
nocujemy w kolejnej klaretyńskiej parafii. W ciągu 10 lat bracia włożyli
wiele wysiłku i teraz z prawdziwą przyjemnością patrzyłam na pięknie
odremontowany kościół i dom parafialny. A na „stojaku” przechowalnia
jamu. Może tak leżakować długie miesiące.
Nowy stan to Imo, domowe śmieci. Zatrzymujący nas patrol policji
dokładnie zlustrował samochód i zadał O. Winfredowi kluczowe pytanie
„Dokąd wieziesz Oibo (białego człowieka)?” Taaak. Wszyscy byliśmy po
cywilu, więc policja czujnie badała, czy przypadkiem nie zostałam
porwana dla okupu. Winfred porywaczem. Nie mogliśmy przestać się śmiać.
Ale chwała naszej wspaniałej policji.
Pozdrawiam, Ania
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz