Zaczęłam
praktyki na ginekologii i położnictwie. Pierwszy dzień był krótki, ale
jakże intensywny – na oddziale położniczym zobaczyłyśmy 10 pacjentek i
prawie każda z problemami. Kilka po cesarskim cięciu, jedna po pęknięciu
macicy (!), żywa, ale dziecko zmarło, jedna, lat 35, dostała udaru
mózgu tydzień po porodzie, a jedna radośnie zgłosiła się do porodu 23
dni po terminie. Wesoły oddział. Jest
to więc niezwykle interesujące, choć jednocześnie trudne z powodów
językowych. Wszyscy mówią w igbo, a dokumentacja po angielsku usiana
jest nieznanymi mi skrótami. Dociera więc do mnie jedynie fragment tego,
co się rzeczywiście dzieje, ale po trochu, po trochu, na pewno się
rozwinę.
Plusem
jest życzliwa atmosfera i absolutna bezstresowość. Tu się oczywiście
można wściec i nawet pobić w emocjach, ale nikt się nie czepia rzeczy,
które w Polsce byłyby niezwykle ważne i traktowane ze śmiertelną powagą.
Nie trzeba być punktualnym, nie trzeba mieć wszystkiego perfekcyjnie
zorganizowanego, nie trzeba wszystkiego wiedzieć. Konsekwencją tego jest
bylejakość oczywiście oraz generalne przekonanie, że czego człowiek nie
dopatrzy, o to się Pan Bóg (niezależnie od religii) zatroszczy. Część
rzeczy zależy od naszego wysiłku, ale większość nie, więc po co sobie
żyły wypruwać. W cenie są wszelkiego rodzaju kaznodzieje i pastorzy,
którzy wiedzą, jak wymodlić dla nas potrzebne rzeczy oraz udzielić
błogosławieństwa, które ma moc. Woda święcona leje się strumieniami (po
święceniach kapłańskich w Nekede została w kościele wielka kałuża),
ludzie płacą za mnie w autobusie, bo to im przyniesie błogosławieństwo i
robią dobre uczynki, ponieważ dobro do nich wróci, coś się uda.
Bardzo często, a teraz co tydzień, uczestniczę w jakichś bardzo długich celebracjach w języku igbo. Nudzę się jak mops. Dziś
było oficjalne rozpoczęcie jubileuszu 100-lecia od osiedlenia
pierwszych misjonarzy na terenie naszej diecezji (1912) Zakupiłyśmy
obowiązkowo świecę, logo i flagę. Przeczytałam całą wielostronicową
historię. Najpierw byli Francuzi, potem z powodów politycznych
zamienieni przez Irlandczyków. Potem II wojna światowa, która wpłynęła
bardzo ma misje no i największa tragedia – wojna o Biafrę 1967-1970.
Ogrom zniszczeń i heroiczne świadectwo misjonarzy, którym zaraz potem
zdecydowanie podziękowano i pod eskortą odprowadzono na lotnisko
odsyłając do domu. Struktury kościelne padły i nasi tubylczy bracia
musieli sobie szybko radzić sami. Między innymi państwo odebrało
diecezji wszystkie szkoły, które dokładnie w tym roku 2010 są oddawane
kościołom różnych wyznań w opłakanym stanie. Od tamtej pory do dziś –
szybki rozwój diecezji i boom powołaniowy.
Pozdrawiam
i dziękuję za modlitwę, zwłaszcza o Ducha. Różne są trudności, o
których tu niewiele wspominam, ale łatwo się domyślić, że muszą być.
Pamiętam również o Was,
Ania
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz