poniedziałek, 4 lutego 2013

Owerri, 27. kwietnia 2010



Kochani !

Rozpoczęły się po trochu upragnione deszcze a wraz z nimi atak komarów i gorsza łączność internetowa. Ale jest odrobinę chłodniej. I tę okoliczność trudno przecenić.

Odkryłam w pobliżu miejsca, gdzie mieszkamy, publiczny szpital i za względu na krótki i bardzo łatwy dojazd pomyślałam, że może dałoby się tam odbyć jakieś praktyki medyczne. Wciąż wchodzę do systemu i w Mbutu poruszam się nieco jak dziecko we mgle. Jak pomyślałam, tak też uczyniłam i przydzielono mi superwizora, starszego lekarza, szefa lekarzy rodzinnych. Okazało się, że odbył swoje studia we .... Wrocławiu. Mówi trochę po polsku, ale z trudnością. Szuka odpowiednich słów. Np. chcąc zaznaczyć, że diagnoza nie jest pewna, mówi „to nie jest mur beton”. Natomiast terminologię medyczną po polsku pamięta. Wygląda na szczęśliwego, że może mnie „nauczać”, zwłaszcza terminologii angielskiej, medycyny tropikalnej, organizacji nigeryjskiego szpitala i że może trochę próbować mówić po polsku. Mam z nim pracować 3 razy w tygodniu, wtedy, gdy nie jeżdżę do Mbutu. Pacjentów multum, bo w tym tygodniu jest darmowe leczenie. No i wszystko jest dostępne, jeśli nie tu, to w szpitalu centralnym – badania laboratoryjne, EKG, RTG, USG. Używają też leków zgodnie z obecnymi standardami. Proszę bardzo – można. Cóż za różnica w porównaniu z domorosłą medycyną naszych wspaniałych pielęgniarek. Kiedy pisze się projekt na pomoc w wyposażeniu ośrodka, jest taka rubryka – wyrównywanie różnic w dostępie do opieki zdrowotnej. Praca w Mbutu to wyrównywanie różnic kolosalnych.

Inkubator
W tymże Mbutu, po przerwie wielkanocnej, ponownie powoli się rozkręcamy. Pacjentów mało, ale ponoć również dlatego, że jest sezon prac polowych i każdy coś sadzi albo plewi. U nas zresztą też sadzenie jamu,  którego dostałyśmy w nadmiarze na śluby wieczyste Angeliki. Podobno ma on wydać małe „jamki” do zasadzenia na przyszły rok. W Mbutu przyszedł na świat wcześniak i obecnie znajduje się on w „inkubatorze”, tzn. łóżeczku pookrywanym rapami i lampą naftową jako podgrzewaczem w środku. Oj, wyrównywanie różnic będzie obejmowało też zakup inkubatora w przyszłości...


A z wątków rekreacyjnych, byłyśmy całą wspólnotą u naszych braci miłosierdzia. Niedzielę wypełniła nam msza święta z niepełnosprawnymi umysłowo (kupa radości, bo śpiewy z bębnami i innymi instrumentami są porywające, a nasi mali bracia natychmiast ruszają w tany), zwiedzanie terenu (klasztor, dom i szkoła dla podopiecznych, miejsca, gdzie pracują – wyrabianie garri, tłoczenie oleju palmowego, wypiek chleba – i gospodarstwa – krowy, kozy, kury, indyki, stawy rybne i ogromny busz, który coraz bardziej zagospodarowywany jest pod uprawy). Busz się wypala i wtedy dopiero widać jego mieszkańców, różne gatunki węży, uciekających w popłochu. Przedtem były też małpy, ale wyniosły się odkąd ludzie zaczęli osiedlać się wokół misji. Obiad zjedliśmy ze wspólnotą braci, z których jeden jest starszym Włochem, pielęgniarzem mieszkającym tu już 11 lat. Wygląda na szczęśliwego, choć mówi słabo po angielsku i zamiast fu fu, wciąż gotuje sobie makaron... Na widok ciasta, które przyniosłam, szczerze wykrzykiwał „bravo, bravo!”. 
Na koniec krótki spacer nad pobliskim jeziorem. Jest tu przeprawa łodziami motorowymi i miejsce do.... pływania. Angelika natychmiast zapytała, czy nie ma tu krokodyli, ale tubylcy się z tego śmiali, więc chyba nie ma?!!... Ach, widok ludzi rozkoszującymi się ciepłą i czyściutką wodą skręcał moje wnętrzności z zazdrości. Na razie nie mam na to szans, bo trzeba by przyjechać, gdy jest tu pusto. Ale pomarzyć zawsze można. Wróciłyśmy wykończone, ale zadowolone.

Pozdrawiam,
Ania

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz