Kochani !
Rozpoczęły
się po trochu upragnione deszcze a wraz z nimi atak komarów i gorsza
łączność internetowa. Ale jest odrobinę chłodniej. I tę okoliczność
trudno przecenić.
Odkryłam
w pobliżu miejsca, gdzie mieszkamy, publiczny szpital i za względu na
krótki i bardzo łatwy dojazd pomyślałam, że może dałoby się tam odbyć
jakieś praktyki medyczne. Wciąż wchodzę do systemu i w Mbutu poruszam
się nieco jak dziecko we mgle. Jak pomyślałam, tak też uczyniłam i
przydzielono mi superwizora, starszego lekarza, szefa lekarzy
rodzinnych. Okazało się, że odbył
swoje studia we .... Wrocławiu. Mówi trochę po polsku, ale z trudnością.
Szuka odpowiednich słów. Np. chcąc zaznaczyć, że diagnoza nie jest
pewna, mówi „to nie jest mur beton”. Natomiast terminologię medyczną po
polsku pamięta. Wygląda na szczęśliwego, że może mnie „nauczać”,
zwłaszcza terminologii angielskiej, medycyny tropikalnej, organizacji
nigeryjskiego szpitala i że może trochę próbować mówić po polsku. Mam z
nim pracować 3 razy w tygodniu, wtedy, gdy nie jeżdżę do Mbutu.
Pacjentów multum, bo w tym tygodniu jest darmowe leczenie. No i wszystko
jest dostępne, jeśli nie tu, to w szpitalu centralnym – badania
laboratoryjne, EKG, RTG, USG. Używają też leków zgodnie z obecnymi
standardami. Proszę bardzo – można. Cóż za różnica w porównaniu z
domorosłą medycyną naszych wspaniałych pielęgniarek. Kiedy pisze się
projekt na pomoc w wyposażeniu ośrodka, jest taka rubryka – wyrównywanie
różnic w dostępie do opieki zdrowotnej. Praca w Mbutu to wyrównywanie
różnic kolosalnych.
Inkubator |
W
tymże Mbutu, po przerwie wielkanocnej, ponownie powoli się rozkręcamy.
Pacjentów mało, ale ponoć również dlatego, że jest sezon prac polowych i
każdy coś sadzi albo plewi. U nas zresztą też sadzenie jamu, którego
dostałyśmy w nadmiarze na śluby wieczyste Angeliki. Podobno ma on wydać
małe „jamki” do zasadzenia na przyszły rok. W Mbutu przyszedł na świat
wcześniak i obecnie znajduje się on w „inkubatorze”, tzn. łóżeczku
pookrywanym rapami i lampą naftową jako podgrzewaczem w środku. Oj, wyrównywanie różnic będzie obejmowało też zakup inkubatora w przyszłości...
A
z wątków rekreacyjnych, byłyśmy całą wspólnotą u naszych braci
miłosierdzia. Niedzielę wypełniła nam msza święta z niepełnosprawnymi
umysłowo (kupa radości, bo śpiewy z bębnami i innymi instrumentami są
porywające, a nasi mali bracia natychmiast ruszają w tany),
zwiedzanie terenu (klasztor, dom i szkoła dla podopiecznych, miejsca,
gdzie pracują – wyrabianie garri, tłoczenie oleju palmowego, wypiek
chleba – i gospodarstwa – krowy, kozy, kury, indyki, stawy rybne i
ogromny busz, który coraz bardziej zagospodarowywany jest pod uprawy).
Busz się wypala i wtedy dopiero widać jego mieszkańców, różne gatunki
węży, uciekających w popłochu. Przedtem były też małpy, ale wyniosły się
odkąd ludzie zaczęli osiedlać się wokół misji. Obiad zjedliśmy ze
wspólnotą braci, z których jeden jest starszym Włochem, pielęgniarzem
mieszkającym tu już 11 lat. Wygląda na szczęśliwego, choć mówi słabo po
angielsku i zamiast fu fu, wciąż gotuje sobie makaron... Na widok
ciasta, które przyniosłam, szczerze wykrzykiwał „bravo, bravo!”.
Na
koniec krótki spacer nad pobliskim jeziorem. Jest tu przeprawa łodziami
motorowymi i miejsce do.... pływania. Angelika natychmiast zapytała,
czy nie ma tu krokodyli, ale tubylcy się z tego śmiali, więc chyba nie
ma?!!... Ach, widok ludzi rozkoszującymi się ciepłą i czyściutką wodą
skręcał moje wnętrzności z zazdrości. Na
razie nie mam na to szans, bo trzeba by przyjechać, gdy jest tu pusto.
Ale pomarzyć zawsze można. Wróciłyśmy wykończone, ale zadowolone.
Pozdrawiam,
Ania
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz