Wiem,
że cała Polska żyje teraz żałobą i przygotowaniami do pogrzebu. Ja się
modlę i myślę dużo, o tym, co się stało i codziennie trochę czytam z
Internetu. Nie za dużo, żeby nie szargać nerwów i nie płakać, jak to
było w pierwszych dniach. Jutro prawdopodobnie będę oglądać uroczystości
pogrzebowe w CNN u klaretynów, którzy na tę okazję zapowiedzieli
włączenie generatora prądu poza normalnymi godzinami.
My
tutaj nadal spływamy potem i ja osobiście witam każdy deszcz (na razie
rzadki) z utęsknieniem. Kończymy wielkanocne wakacje, postulantka i
aspirantki wróciły do wspólnoty. Geraldine (postulantka) została w domu
na dłużej, zakończyć wreszcie swoje egzaminy, uporządkować sprawy
zdrowotne i głębiej rozeznać swoje powołanie, bo ma wątpliwości. Jeśli
wróci, dołączy do rocznika obecnych aspirantek.
Agata
(postulantka), przez całe swoje ferie opiekowała się w szpitalu mamą
chorą na... cholerę. Już lepiej, ale wygląda ponoć jak strzępek
człowieka. Felicia (aspirantka) ma siostrę, która już dłuższy czas nie
może dojść do siebie po ukąszeniu przez węża. Jak widać problemy
zdrowotne są tu nieco inne niż np. w Rembertowie... Węże się zdarzają. A
te malutkie, niepozorne, są ponoć najbardziej jadowite.
Ja
też trochę chorowałam. Zaczęło się w Wielki Czwartek, kiedy to w
katedrze, zamiast stać jak wszyscy, nie byłam w stanie wytrzymać w innej
pozycji, jak tylko na siedząco. Dziwne to samopoczucie przypisałam
nieznośnemu upałowi, ale na wszelki wypadek w kolejne dni uczestniczyłam
w liturgii Triduum w... naszym domu, słuchając jej przez okno
wychodzące na wirydaż przy kaplicy. Czułam się jak siostra klauzurowa na
chórze. Potem było lepiej, a następnie dopadło mnie niewytłumaczalne
osłabienie, senność i ciągoty do przyjęcia pozycji horyzontalnej. No ale
nic poza tym, więc bez paniki. Wreszcie dołączyły się silne bóle
mięśniowe. Ki diabeł? Tak jakby grypa, ale gdzie gorączka? Żadnych
dodatkowych objawów. No, może trochę nudności. Nie ma co, trzeba zrobić
badania. Na rezultat patrzyłam jak zaczarowana. Mrożące krew w żyłach,
skojarzone z medycznymi opisami skomplikowanych powikłań i śmierci,
mistyczne słowo wypisane było pod moim nazwiskiem – malaria (+).
Wątpliwości nie ma, bo krew bada się pod mikroskopem. Tak, to oczywiście
było do przewidzenia i nie do uniknięcia w kraju o największej na
świecie zapadalności na tę chorobę. Raczej cudem należy nazwać fakt, że
plasmodium zaatakowało moje czerwone krwinki dopiero po roku i że objawy
były w sumie tak mało znaczące. Mogę sobie pogratulować profilaktyki i
odporności. Brak gorączki i osłabienie poranne wskazuje na plasmodium
falciparum, które nie ma form przetrwalnikowych, dlatego nie nawraca
samoistnie. Trochę niepokoił mnie fakt, że leczenie obejmuje jedynie 3
dni i nie ma potrzeby żadnej kontroli. Jednak w moim mózgu pozostały
obrazy pacjentów ledwo żywych, tygodniami leżących w szpitalu pod
kroplówką. A tu proszę, 3 dni. I faktycznie, po tym czasie i dodatkowych
4 dniach hydroterapii „plenty water” – czyli picie wody i
wypłukiwanie dziadostwa z krwi, siły mi wróciły całkowicie. Nie taki
diabeł straszny. Tym, stosunkowo małym kosztem zdrowotnym, przeszłam
afrykańską inicjację.
I wracamy do naszego normalnego planu – wyjazdy do ośrodka zdrowia w Mbutu i lekcje z postulantką i aspirantkami.
Uprawa kasawy |
Aha, dostałyśmy od klaretynów kawałek ziemi pod uprawy i będziemy tam sadzić kukurydzę, jam i kasawę. Prace polowe w Afryce. Też ciekawie. Zobaczymy, jak to w praktyce będzie wyglądało.
Pozdrawiam,
Ania
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz