poniedziałek, 4 lutego 2013

Owerri, 16. kwietnia 2010



Kochani !

Wiem, że cała Polska żyje teraz żałobą i przygotowaniami do pogrzebu. Ja się modlę i myślę dużo, o tym, co się stało i codziennie trochę czytam z Internetu. Nie za dużo, żeby nie szargać nerwów i nie płakać, jak to było w pierwszych dniach. Jutro prawdopodobnie będę oglądać uroczystości pogrzebowe w CNN u klaretynów, którzy na tę okazję zapowiedzieli włączenie generatora prądu poza normalnymi godzinami.


My tutaj nadal spływamy potem i ja osobiście witam każdy deszcz (na razie rzadki) z utęsknieniem. Kończymy wielkanocne wakacje, postulantka i aspirantki wróciły do wspólnoty. Geraldine (postulantka) została w domu na dłużej, zakończyć wreszcie swoje egzaminy, uporządkować sprawy zdrowotne i głębiej rozeznać swoje powołanie, bo ma wątpliwości. Jeśli wróci, dołączy do rocznika obecnych aspirantek.

Agata (postulantka), przez całe swoje ferie opiekowała się w szpitalu mamą chorą na... cholerę. Już lepiej, ale wygląda ponoć jak strzępek człowieka. Felicia (aspirantka) ma siostrę, która już dłuższy czas nie może dojść do siebie po ukąszeniu przez węża. Jak widać problemy zdrowotne są tu nieco inne niż np. w Rembertowie... Węże się zdarzają. A te malutkie, niepozorne, są ponoć najbardziej jadowite.

Ja też trochę chorowałam. Zaczęło się w Wielki Czwartek, kiedy to w katedrze, zamiast stać jak wszyscy, nie byłam w stanie wytrzymać w innej pozycji, jak tylko na siedząco. Dziwne to samopoczucie przypisałam nieznośnemu upałowi, ale na wszelki wypadek w kolejne dni uczestniczyłam w liturgii Triduum w... naszym domu, słuchając jej przez okno wychodzące na wirydaż przy kaplicy. Czułam się jak siostra klauzurowa na chórze. Potem było lepiej, a następnie dopadło mnie niewytłumaczalne osłabienie, senność i ciągoty do przyjęcia pozycji horyzontalnej. No ale nic poza tym, więc bez paniki. Wreszcie dołączyły się silne bóle mięśniowe. Ki diabeł? Tak jakby grypa, ale gdzie gorączka? Żadnych dodatkowych objawów. No, może trochę nudności. Nie ma co, trzeba zrobić badania. Na rezultat patrzyłam jak zaczarowana. Mrożące krew w żyłach, skojarzone z medycznymi opisami skomplikowanych powikłań i śmierci, mistyczne słowo wypisane było pod moim nazwiskiem – malaria (+). Wątpliwości nie ma, bo krew bada się pod mikroskopem. Tak, to oczywiście było do przewidzenia i nie do uniknięcia w kraju o największej na świecie zapadalności na tę chorobę. Raczej cudem należy nazwać fakt, że plasmodium zaatakowało moje czerwone krwinki dopiero po roku i że objawy były w sumie tak mało znaczące. Mogę sobie pogratulować profilaktyki i odporności. Brak gorączki i osłabienie poranne wskazuje na plasmodium falciparum, które nie ma form przetrwalnikowych, dlatego nie nawraca samoistnie. Trochę niepokoił mnie fakt, że leczenie obejmuje jedynie 3 dni i nie ma potrzeby żadnej kontroli. Jednak w moim mózgu pozostały obrazy pacjentów ledwo żywych, tygodniami leżących w szpitalu pod kroplówką. A tu proszę, 3 dni. I faktycznie, po tym czasie i dodatkowych 4 dniach hydroterapii  „plenty water” – czyli picie wody i wypłukiwanie dziadostwa z krwi, siły mi wróciły całkowicie. Nie taki diabeł straszny. Tym, stosunkowo małym kosztem zdrowotnym, przeszłam afrykańską inicjację.

I wracamy do naszego normalnego planu – wyjazdy do ośrodka zdrowia w Mbutu i lekcje z postulantką i aspirantkami.

Uprawa kasawy



Aha, dostałyśmy od klaretynów kawałek ziemi pod uprawy i będziemy tam sadzić kukurydzę, jam i kasawę. Prace polowe w Afryce. Też ciekawie. Zobaczymy, jak to w praktyce będzie wyglądało.




Pozdrawiam,
Ania

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz