Kochani!
Właśnie
wróciłyśmy z naszej podróży do Benue State i szybciutko dla Was
opisuję. Cel - odwiedziny rodziny dziewczyny, która chce do nas wstąpić i
poznanie jej środowiska.
Droga
daleka, więc oczywiście chciałyśmy wyruszyć wcześnie i z tym zamiarem
dotarłyśmy na parking ITC (Imo Transport Company). Ale... na pytanie "o
której odjeżdża autobus ?" odpowiedź brzmi "jak będą gotowi". To znaczy,
kiedy bus zapełni się całkowicie pasażerami. Problem w tym, że z samego
rana była burza i ludzie doszli do wniosku, że w związku z tym nigdzie
nie jadą. Czekałyśmy 2 godziny, by w końcu wyruszyć około 10-tej.
Stłoczenie, gorąco, wyboje, ale szczęśliwie dotarłyśmy po 8 godzinach.
Po drodze szeroka perspektywa zielonych wzgórz. W Polsce będzie wracać w moich snach.
Na
miejscu odebrał nas proboszcz, przyjaciel jednego z klaretynów, ugościł
i... pokrył koszty noclegów i wyżywienia w Pastoral Center. W Polsce
czułabym się głupio, gdyby ktoś obcy za nas płacił, ale tutaj przyjaciel
przyjaciela jest naszym przyjacielem. Jednostka sama by przepadła, w
systemie społecznych powiązań, wszędzie znajduje pomoc.
Tradycyjne domy w Benui |
Na
nasz przyjazd zjechała się cała rodzina dziewczyny, z bliska i z
daleka. Byli gotowi już poprzedniego dnia z jedzeniem i noclegiem dla
nas, ubrani jak stróż w Boże Ciało. Więc się rozczarowali, że spałyśmy
gdzie indziej. Mama całą noc nie zmrużyła oka, o 4 rano odmówiła cały
różaniec i już o 5-ej wysyłała po nas córkę. Naprawdę, siedzieli jak na
szpilkach.
Odbyła
się cała seria powitalnych mów i pozdrowień wyrażających obopólne
szczęście z powodu tego spotkania, potem pytania i odpowiedzi i...
rodzinne zdjęcia wykonane przez zamówionego fotografa. Tato ma 2 żony
(normalka, trzeba mieć dużo dzieci do pracy w polu), wszyscy są
gorliwymi, praktykującymi katolikami, z tym, że oczywiście tato i druga
żona nie przystępują do sakramentów. Starsze poklenie nie mówi po
angielsku, więc spotkanie z ich strony prowadził najstarszy brat, jako
reprezentant rodziny.
W
parafii niestety nie zastałyśmy proboszcza, za to oprowadził nas młody,
energiczny wikary. Mają kościół, bardzo ładną plebanię, szkołę
podstawową i średnią, ośrodek zdrowia i salę komputerową z planem
podłączenia internetu. Dzieci w szkole nigdy nie widziały sióstr, więc
witały nas chórem "Dzień dobry ciociom", a na pytanie "How are you?"
krzyczą razem rytmicznie "Fine. And how are you?".
Wreszcie
pożegnania. Znowu kurtuazyjne przemówienia. Ojciec zadeklarował, że oto
oddaje nam córkę i Angelika będzie jej nową matką, której rad ma
słuchać i okazywać posłuszeństwo. W ogóle strasznie są napaleni. To
zaszczyt dla nich i dla całej wioski. To jest nieco niewygodna sytuacja,
bo dziewczyna nie może potem w wolności powiedzieć "zakon to nie moje
miejsce" i po prostu wrócić do domu.
Wreszcie
dostałyśmy wyprawkę na pożegnanie - pieniądze na przejazd (niemałe), 20
kolb jamu, wielką miednicę pomarańczy, papaje i... żywą kozę. Trzeba było wynająć samochód na powrót, ale to i tak kosztowało mniej niż wartość otrzymanych rzeczy. Koza podróżowała na pace.
Pozdrawiam, Ania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz